Skocz do zawartości

WhiteWhale

Members
  • Liczba zawartości

    52
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez WhiteWhale

  1. W czasach swoich studiów w liceum w Karpaczu startowaliśmy w klubie k.s.Budowlani ( dzisiaj, chyba, Śnieżka ) Było to w czasach, gdy jeszcze nie wymyślono bezpiecznikowych wiązań i w uzyciu były tzw. langrymeny ( nazwa wszystko tłumaczy ) No i pojechałem na swoje pierwsze w życiu zawody, m.in. w biegu zjazdowym do Szklarskiej Poręby. Trasa zjazdowa podówczas biegła zw Szrenicy do kotła szrenickiego a potem wąską i okropnie muldziastą z natury przecinką w dół. Byłem wówczas juniorem grupy B a organizatorzy, aby uniknąć przechwalania się, kto komu dołożył, każdą grupę zawodników poszczali z innego miejsca. Nam wypadło startować już na stromym stoku kotła, na którym nie można było ustać w linii spadku. Na sygnał sędziego ( elektronicznego pomiaru także wówczas jeszcze nie było ) trzeba było skoczyć, obrócić się w powietrzu i rzucić w tą studnię. Miałem dość daleki numer, więc miałem czas napatrzeć sie na wszystki przypadki, jakie zdażały sie na widocznej części trasy. Czułem jak serce stopniowo podjeżdża mi do gardła i mało się nie pożygałem ze strachu. Oczywiście - udawałem że comitam. Wreszcie przyszła kolej na mnie. Strach minął gdy tylko ruszyłem. Trzeba było się skupić, żeby się nie dać zabić. Jak widzicie - przeżyłem i mam się dobrze. Po latach koledzy, których wówczas podziwiałem za newzruszoną odwagę, przyznali się, że oni także umierali ze strachu, ale przecież - kto by się przyznał - kwas
  2. Ponieważ znalazłem gorącą licytację, kto jaki i za ile kask zanabył, przypomniało mi się takie zdarzenie, dość luźno z kaskami związane ( w każdym razie, musiałby to być kask zupełnie odmiennej konstrukcji ) Jakoś tak pod wiosnę wpadłem do Karpacza i wyjechałem krzesełkiem na Kopę. Miotło ostro, więc zaglądnąłem do knajpki a tam jakiś kolo z dwoma panienkami zagaduje: "Cześć, dobrze że Cię widzę, pomożesz mi panienki przeholować do Strzechy". Kolesia sobie nie kojażę, ale skoro twierdzi, że jest znajomkiem to niech mu będzie. Na nartach ma się sporo znajomych, o których w najlepszym razie wiadomo, jak mają na imię, a i to nie zawsze. Więc każdy z nas bierze jedną panienkę na hol i w drogę. Po chwili znikamy sobie z oczu, ale nawigacja jest moją drugą naturą, więc jakoś nie błądzę. Wiatr, oczywiście, w oczy ( jak to biednemu ) Dochodzimu do miejsca, gdzie szlak zaczyna się obniżać więc walę narty w śnieg i przymierzam się do ich przypinania ( W tych czasach nie było to żadne klik - klik ) Panienka w krzyk ( bo normalnego głosu i tak nie było słychać ) "Co Pan robi!". "Jak to co - chyba widać?". "Ja za nic nie przypnę nart". Trochę byłem zdziwiony, bo w tym miejscu żednej stromizny nie było i robie tylko zdziwioną minę. Panienka na to: "Jakby Pan widział, jakiego koloru jest moja pupa, to nie robiłby Pan min!". No i tu wspomnienie mi się z licytacją skojażyło, tylko jak musiałby być skonstruowany stosowny do sytuacji kask?
  3. WhiteWhale

    Puchar Samotni

    Qrcze - nie byłem tam już ze 100 lat. Jeśli się nie wyrwę tam to przynajmniej zdrówka życze.
  4. Moje pierwsze metalki pochodziły z fabryki w Zakopanym ( jeszcze nie z Szaflar ) Ponieważ z klejami było widocznie krucho, blachy były nitowane. Długość 215 ( a nie ważyłem jeszcze tyle co teraz ) dzieki czemu były szybkie, jakkolwiek niezbyt skrętne. Był to jakiś drugi czy trzeci sezon, kiedy rodzinnie zajechaliśmy do Szczyrku t.zn. moja ówczesna lepsza połowa, ośmioletnia córeczka i ja. Zabralismy nawet dla niej motocyklowu kask ( taki troche mniejszy ) ale latorośł się zaparła i narazie kask nie był używany. Znalazłem jakis warsztat, w którym naostrzono mi krawedzie i ruszyliśmy na Skrzyczne. Na kaskadzie było niezłe lodowisko i poprzedniego dnia męczyłem się z nim jak wszyscy ale teraz - co za odmiana. Ja sobie pomyślę a narty już tam są. Dolatuję do esa, gdzie spora grupa czajników czai sie, jakby tu się zsunąć a ja cotam - full ahead! No i niestety, straciłem kontakt ze śniegiem, zrobiłem coś w rodzaju salta, a narta zabezpieczona smyczą zrobiła helikopter i przywaliła mi przez twarz. Wleciałem twarzą w śnieg między drzewami, leżę i czekam, kiedy troche przestanie boleć. Wreszcie uznałem, że lepiej nie będzie więc zaczynam się gramolić. Pierwsze co zobaczyłem, to gęsty szpaler butów narciarskich otaczajacych moją głowę. Potem usłyszałem zbiorowe OOOH! Widok musiał być imponujący, bo krawędź rozwaliła mi gogle i przecięła łuk brwiowy, co zaowocowało wielką czerwoną plamą na śniego. Kiedy już wstałem, ktoś zaoferował się poszukać mi narty ( która jednak urwała się ze smyczy ) paru co silniejszych proponowało zniesienie mnie do Jaworzyny, gdzie była dyżurka GOPR-u. Z tej usługi zrezygnowałem, bo bałem się powazniejszych kontuzji i sam pomaszerowałem z jedna nartą na dyżurkę. Dyżurny omotał mi głowę bandażem tak, że wyglądałem jakbym się zdeżył z lokomotywą i wysłał na dól kolejką do pogotowia. Wychodząc znalazłem swoją utraconą nartę, która mimo nitowania jednak się conieco skrzywiła od uderzenia o drzewo. Jadę w dół kolejką ( pierwszy raz w życiu ) zły, że zmarnowałem tak fajnie zaczynający się dzień a na dodatek jadący z dołu patrzą na mnie z taką żałością, że jestem jeszcze bardziej wściekły. Pani doktór na pogotowiu założyła trzy szwy, żebym nie stracił na urodzie po czym jakoś udało mi się wyprostować nartę. Następnego dnia zarządziłem, że po takim lodzie córcia ma jeździć w kasku. Mała burczała pod nosem "jak sobie stary łeb rozwalił to niech sam w kasku jeździ" ale postawiłem ultimatum - albo kask albo nie kupuje biletów i bunt ucichł. Rano stoimy w kolejce a za nami jakiś małolat drze się - "głupia - w kasku!" ale dostał od ( własnej ) matki kuksańca i zamknął się szczęśliwie. Okazało się jednak, że jeżdżenie w kasu jes bardzo szykowne i wszyscy jej tego kasku zazdrościli. Widać przypomniałem sobie o tej zazdrości, bo w tym roku ja także jeżdżę w kasku - a cotam!
  5. Zakopanego nie odwiedzam już od lat, ale w kontekście kolejki do kolejki coś mi sie przypomniało. Stoimy już w cielętniku i oczywiście kręci się pełno cwaniaczków, próbujących się do kolejki wcisnąć. Ponieważ kolejka przesuwa się nadzwyczaj powoli, wspiąłem się na barierkę. Tymczasem pojawia się taki nieduży kolo w okularkach i próbuje się gdzieś przyżenić. Co chwilę wybucha gdzieś awantura w reakcji na te próby, ale kolo jest niezrażony. Kiedy awantura wybucha akurat na wprost mnie, spojrzałem na niego z góry i pytam od niechcenia "chcesz mieć szkła kontaktowe?" ( tak mi się powiedziało.) Kolo na chwilę zesztywniał i... znikł.:eek: A awantury go nie wystraszyły
  6. Faktycznie, karwingowe narty i mniej lub więcej cięte skręty zaowocowały znacznym zwiększeniem szybkości na stoku. Skoro nie reguluje się już prędkości uślizgami, należałoby robić to bardziej podkręcanymi pod stok skrętami. Kiedyś uczono mnie, że dobry narciarz jedzie szybko po śniegu ale umiarkowanie po stoku. I że w każdej chwili powinien być w stanie ( no, po trzech skrętach ) się zatrzymać. Ale upojenie pędem i łatwość sterowania krótkimi, taliowanymi nartkami daje w efekcie to co widać. Nawet na plaskatym stoku w Białce byłem świadkiem poważnych kolizji. Na wszelki wypadek zaopatrzyłem się w tym roku w kask.
  7. W słusznie minionych czasach, nie było tak łatwo stać się posiadaczem nart. Za tzw. wczesnego Gierka pojawiło się w sklepach trochę przyzwoitego sprzętu dość, niestety, kosztownego. W Lublinie, przy pryncypialnej ulicy mieścił się okazały "Dom Sportu", którego szefem był przemiły skądinąd pan, nazwijmy go "Panem K" Dla przyjaciół pełniłem wówczas rolę tzw. "Zaufanego konsultanta" więc Pan K już mnie rozróżniał w tłumie. Pewnego razu dobieraliśmy koleżance buty i nie potrafiła się ona zdecydować, czy to jest właśnie obiekt jej marzeń. Kiedy już dłuższą chwilę krążyła po sklepie w jednym bucie, Pan K zawołał na cały sklep: "Ależ droga Pani - jeśli nie jest Pani pewna czy dokonała właściwego wyboru, proszę wziąć buty do domu a jutro za nie zapłacić albo zwrócić" Na panienki - ekspedientki padł wyraźnie blady strach, ale widać Pan K wiedział co robi, bo koleżanka pospiesznie za buty zapłaciła. Innym razem postanowiłem sam sobie zanabyć nowe narty. Wybierałem coś około 205 cm, co wówczas było dość umiarkowaną długością. Pan K mówi do mnie: "Panie Marku, teraz wszyscy kupują kompakty" Ja na to od niechcenia: "Kompakty mają tylko jedną zaletę" Pan K, który na narciarstwie specjalnie się nie znał ale chciał wszystko wiedzieć o towarze, którym handlował, zaczął mnie o tą zaletę nagabywać. Więc ja na to: "Mieszczą się na półce w przedziale kolejowym" Pan K nie był pewien czy sobie z niego nie kpię, ale dusza prawdziwego handlowca zwyciężyła i podsumował "Pan to ma takie.. poczucie humoru!" W każdym razie, mimo różnicy wieku staliśmy się niemal przyjaciółmi i Pan K jeszcze nieraz mi w czymś pomógł, szczególnie, że im Gierek stawał się "późniejszy" tym w sklepach stawało się coraz marniej. Dziś "Domu Sportu" już nie ma, a Pan K zapewne już cieszy się prawdziwym handlem w lepszym świecie. Cieszę się, że chociaż na tym forum mogę mu oddać sprawiedliwość.
  8. Jesteś za-listy! Niestety, z jakichś tajemniczych powodów nie mogę sie z domu dostać do tej właśnie witryny, więc piszę byleco, aby tylko zamówić sobie raporty na pocztę.
  9. Ja też zrobiłem remanent i coś znalazłem. Były to moje pierwszw, za własne pieniądze zakupione narty o nazwie "Kasprowe". Długie na 210 cm, co wówczas uchodziło za umiarkowaną długośc. Wiązania typu zmodernizowany kandahar, które miały zapewniać wypięcie przy silnym szarpnięciu pięty do góry ( czyli upadku na twarz ) Na szczęście, nie sprawdziłem nigdy ich działania. Bezpiecznika na skrętne przeciążenia nie było. Parę lat na nich przejeździłem, zanim nie pojawiły się pierwsze"metalki", jeszcze nitowane, dzięki czemu nie mogły się rozwarstwić. ( jednak w końcu i one uległy ) Załączone miniatury
  10. Wyrwałem dziś na "małe narty" do Batorza. Mapka dojazdu, która pokazują na swojej stronie dość nieprecyzyjna, więc trochę sie naszukałem. Warunki śniegowe na 3+, ale tak świeżo po zmianie pogody raczej można sie z tym pogodzić. Dwa talerzyki 200 m i 2*200 m. W sobotę prawie bez czekania. Ogólnie dość siermiężnie, ale na weekendowe poślizganie się nadaje. Niewtajemniczonym dodam, że Batorz leży w okolicy Kraśnika ( woj. Lubelskie ) Załączone miniatury
  11. W tym sezonie dwa razy odwiedziłem ośrodek w Kluszkowcach. Może nie jest to super góra, ale od jesieni jest starannie naśnieżona i stok jest w przyzwoitym stanie. Stok ma północną wystawę, więc mimo ciepła trzyma się nieźle. Jedno krzesełko, dwa talerzyki i jedna wyrwiłapka specjalnie dla dzieci. Na małe pojeżdżenie warte polecenia
  12. WhiteWhale

    Najtrudniejsze stoki.

    Zdarzyło mi się kiedyś uczestniczyć w tzw. Unifikacji na Gąsiennicowej. Na koniec, po zaliczeniu różnych ewolucji, mieliśmy jeszcze zaliczyć jazdę terenową. Państwo instruktorstwo ulokowało się na tarasie schroniska na Kasprowym, a nam kazali zjeżdżać własnie po tym stoku prosto w dół. Całe zbocze było pocięte głębokimi ścieżkami wyciętymi przez zmierzającycg w stronę Beskidu i nam wypadło zjeżdżać w poprzek tych schodów. Jakoś nikt sie nie zabił, ale szanowna komisja uznała, że nasze popisy były nędzne, asekuranckie i absolutnie niegodne instruktorów. :mad: Ale na pociechę - przeżyłem
  13. http://weather.icm.e...0&ver=&ikonka=1 z czego by wynikało że już przed weekendem zima będzie ( albo nie )
  14. Zawinęliśmy kiedyś większą paczką na Samotnię. Paczka składała się m.in. z pilotów ze Świdnika, którzy uznali, że wody w góry dźwigać nie będa, zatem zanieśli tam tylko spirytus, używany słyżbowo do jakichś tam helikopterowych potrzeb. Samego spirytusu spożywać się nie dało, więc stosowaliśmy go w postaci "herbaty z prądem" zwanej tam Herbatką Nazwa stała się wkrótce znana w schronisku, więc kiedy ktoś z nas przy sniadaniu zawołał "O! Zupka mleczna!", na co subtelniesze panie padł blady strach. Mieszkaliśmy w takim pokoiku narożnym tuż przy pionie sanitarnym i wyższej części schroniska. Zwykle, koło wspólnej umywalki stawiało się buty narciarskie by wydały z siebie wszystkie mocne zapachy. Każdy użytkownik kibelka nad nami powodował wydawanie przez umywalkę malowniczych gulgotów. Pewnego dnia gulgoty się nasiliły, umywalka przepełniła się, uczciwszy uszy, gównem, które przelało się do butów kolegi, zwanego przez nas Paszczakiem. Ponieważ byliśmy już po pewnej ilości herbatek, wywołało to u nas szczerą radość. Tylko biedny Paszczak okazał się zupełnie pozbawiony poczucia humoru :mad:
  15. Moje wszystkie dzieci także wcześnie zaczynały, za co oczywistą odpowiedzialność ponosił pie...ty tatuś. Junior miał chyba 6 lat i zamieszkaliśmy w schronisku na Szyndzielni. Jeźszić chodziliśmy na Klimczok, na którym funkcjonował talerzyk. Junior posiadł już był podstawowe umiejętności narciarskie, w górę jeździł samodzielnie i w dół potrafił jakoś zakręcać we właściwym miejscu, ale był nieukontentowany ze zbyt małej szybkości więc za którymś razem wypuścił się na krechę mniej więcej z połowy stoku prosto w kolejkę oczekujących, która zastawiała cały stok w poprzek. Wystraszony ruszyłem w pościg i nawet udało mi sie juniora dogonić, ale bałem się go chwytać żeby mu jakiej krzywdy nie zrobić, gdybym się przy tej operacji wywalił. Darłem się tylko w strone kolejki i miarkowałem stosownie prędkość. W pewnym momencie Junior wybił sie w powietrze na jakiejś muldce i zaczął szybować nad śniegiem w pozycji Batmana. Lot nie był specjalnie długi i junior wykonawszy jeszcze dobieg na brzuchu zatrzymał się nie czyniąc szkody oczekującym w kolejce. Odbyłem więc poważną męską rozmowę i pokazałem, od której podpory wolno mu ruszać na krechę. W efekcie ustatnie metry przed NGL ( not to go line ) przebywał ciasnymi skrętami pługiem omal ryjąc w śniegu pupą i we właściwym miejscu ruszał szusem. Wkrótce uznał się za tak kompetentnego, że zaczął po swojemu szkolić co młodszych narciarzy ku uciesze postronnych. Nie wolno nam było jednak później na ten temat żartować, bo bardzo się za to obrażał.
  16. Pierwsze narty dostałem pod koniec 45 roku. Były to drewniane nartki zaopatrzone w wystające z przodu czubki, służące do ich spinania. Były przy nich tzw. paskowe wiązania, które składały się z metalowej szczęki trzymającej przód buta i zapinanego na klamrę paska obejmującego piętę i pozwalającego spokojnie ją podnosić. Moim marzeniem były wówczas wiązania typu kandahar, które posiadłem dopiero idąc do liceum. Ale w liceum trafiłem do lokalnego klubu narciarskiego i narty zaczęły się conieco udoskonalać. W pewnym momencie stałem się użytkownikiem hicorowych nart produkcji samego Zubka ( podobno ) długich na 220 cm i zaopatrzonych w wiązania typu langrymen, czyli długo rzemień, którym w wymyślny sposób oplątywało się nogę. Oczywiście takie wiązania były absolutnie niebezpiecznikowe i nie dal Boże jakaś poważniejsza wywrotka. Na tych nartach zacząłem swoje pierwsze starty w biegu zjazdowym. Zawsze umierałem ze strachu przed startem, ale oczywiście nigdy bym się do tego nie przyznał. Dopiero pod koniec liceum dostałem pierwsze narty na plastiku, którym w tych czasach był celuloid, kruchy i od byle czego pękający. Ale wiązania nadal były typu "kościołamki". Potem wiązania ewoluowały przez Kadra, Alfa, Beta. Prawdziwe, zagraniczne wiązania były poza moim zasięgiem. :eek:
  17. Moje pierwsze kroki narciarskie toną w mrokach starożytności. W każdym razie o żadnym nauczaniu nie było mowy. W rozszabrowanych pensjonatach w Karpaczu poniewierała się niezliczona ilość różnych broszurek pokazujących pismem obrazkowym "jak jechać" czy "jak się zatrzymać" i to było źródłem mojej początkowej wiedzy. Było tam również coś napisane, ale w nieznanym mi podówczas języku niemieckim, więc całkowicie bezużyteczne. W każdym razie ruszając do liceum trzymałem się już jakoś na nartach. W liceum każdy zainteresowany mógł otrzymać poniemieckie "meble", oczywiście bez stalowych krawędzi, ale bądź co bądź z wiązaniami typu kandahar. Problemem było smarowanie tych nart. Używało się do tego smaru zwanego smołowcem ( nazwa jest adekwatna do konsystencji i koloru ) Smołowiec należało rozetrzeć na drewnianym ślizgu tak, by utworzył lustrzaną warstwę. Dopiero na to można było położyć parafinę, zwykle po prostu świeczkę. Podstawowym sposobem rozcierania był klocek z korka. Skuteczniejszym acz bolesnym sposobem była własna ręka, bo smar się od reki rozgrzewal i lepiej wiązał z drewnem. Mieszkałem wówczas w internacie i wspólnie z kolegą postanowiliśmy technologię unowocześnić. W tym celu wypożyczyliśmy od kierownika internatu żelazko i za jego pomocą rozprowadziliśmy smar po ślizgach. Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania, ponieważ w czasie gdy byliśmy w szkole Pan Kierownik samowolnie odebrał swoje ( oczywiście nieoczyszczone ze smaru ) żelazko i rozpoczął prasowanie koszuli. Świadkowie obecni w tym czasie w internacie ze smakiem relacjonowali nam, co Pan Kierownik obiecywał nam urwać i jak głośno te obietnice ogłaszał. Co dziwne jednak, nigdy nie zwrócił się do nas z propozycją realizacji tych obietnic.
  18. Melduję się i ja do starszaków ( chyba starszych starszaków, niestety ), bo od przyszłego sezonu będę już nie po 50 tylko po 70 Właśnie musiałem odwiedzić w innej sprawie Łapsze Wyżne, więc nie omieszkałem zapakować do kufra na dachu nartek. Główny ukłon w strone siwych włosów to wymiana długich nart na nieco krótsze ( ale to przecież trendy ) oraz zafundowanie sobie skorupy na głowę. Poślizgałem się trochę na Zdziarze w Kluszkowcach, a następnie na Czarnej Górze i raczej na nartach nie czuję się "leśnym dziadkiem". Moje dzieci zarządziły, że w marcu jedziemy do Austrii, do St.Johan, tak więc prawdziwe narciarskie przygody dopiero przede mną.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...