Skocz do zawartości

Narty wspominkowo (1)


Gulliwer

Rekomendowane odpowiedzi

  • Odpowiedzi 119
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Top użytkownicy w tym temacie

I został jeden z tą Skodzianką, a reszta zabrała się ze mną. Później duża część ludności Nowej Lesnej patrzyła, jak przed barem Sony pięć osób, na pierwszy rzut oka normalnych, czołga się po jezdni i pracowicie wydłubuje fragmenty szkła i lakieru ze śniegu. Dowieźliśmy o czasie, zdążyliśmy rozsypać no i pojawiła się policja. Role były rozpisane, na sprawcę wypadku został wyznaczony Piotr, czyli siostrzeniec Zdzicha, miał najbardziej szczerą twarz, nie zmęczoną życiem no i był niedoświadczony jako kierowca. On siedział w radiowozie z jednym policjantem a ja drugiemu opowiadałem dowcipy przez trzy godziny, bo tyle trwało spisywanie protokołu. Rozstaliśmy się z policją tamtejszą w wielkiej przyjaźni i szacunku, mając papier, który umożliwiał nam bezkonfliktowy wyjazd ze Słowacji.


I w ogóle nagle jakoś milo się zaczęło robić. Na wieczór umówiliśmy się ze sprawcami na przyjęcie. Przyznali się do winy w sensie protokołu policyjnego i towarzystwa ubezpieczeniowego też. Przynieśli jakieś trunki, myśmy tez nie byli tacy, żeby nic nie postawić. I tak pogłębialiśmy polsko – słowackie braterstwo broni i wspólnotę historyczną do momentu kiedy gospodarz domu się nie wku*wił i ich nie wyrzucił. Nas też chciał, ale dzięki przytomności umysłu Zdzicha, nie opłacało mu się, bo nie zapłaciliśmy za kwaterę. Tak więc zostaliśmy jeszcze dzień. Fajne to było i cholera jasna, nikt nas nie podkablował!!!! Na granicy żądali protokołu z policji, żeby nas wypuścić. Miałem. Wróciliśmy do kraju i zaczęły się schody.


Znalazłem firmę, nazywa się BLOS (Biuro Likwidacji i Obsługi Szkód). Fotki samochodu, umowa, i….. 2 miesiące nic się nie dzieje. Zrobiłem naprawę na własny rachunek, bo nie miałem kasy na mandaty. Nie można tak jeździć w związku z czym co który policjant mnie zatrzymał to pytał czemu jeżdżę samochodem w takim stanie i że tak nie wolno. Opowiadałem, jakie są tego przyczyny i że to moje narzędzie pracy jest. To oni wtedy pytali ile jest ono dla mnie warte. Jak rzucałem kwotą dwadzieścia złotych to zdradzali objawy wyraźnego rozbawienia, zgrywusy jedne. Zaczynali traktować mnie poważnie dopiero w okolicach stu złotych.
Po drugim mandacie stwierdziłem, że dość tego i naprawiłem samochód na własny koszt. To było jakieś 6.000. PLN.

A z ubezpieczenia dalej nic. W końcu się zeźliłem, napisałem do ambasadora Słowacji w Polsce że to mój samochód, narzędzie pracy, itp., itd. Ambasadorem był wtedy Pan Martin Serwatka, no słowo. Po dwóch tygodniach przyszła wiadomość, że Slovenska Poistovna ( nasze PZU) wypłaciło stosowna kwotę. BLOS zabrał sobie trochę tytułem prowizji, dostałem na rękę jakieś 5.500 co uważam za dobry rezultat. I to był jeszcze jeden z powodów dla których polubiłem Słowację... (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Słowacja to było parę lat wyjazdów, cokolwiek chronologia się miesza bo notatek nikt nie robił. Dosyć często jeździliśmy ze Zdzichem bo to było idealne uzupełnianie się – on lubił wstawać rano to wstawał i kupował żarcie na śniadanie, ktoś tam – najczęściej Piotrek przygotowywał stół, ja z kolei zmywałem. Wytworzył się cały rytuał głupich odzywek, że tym razem mnie, jako łysego zaaresztują za przemyt włosów na Łysą Polanę, jak Zdzichu marudził, że nie lubi Kayah to mu się odpowiadało, że jak nie lubi to niech nie je i tak dalej.
Wtedy jeszcze było lokalne radio – nazywało się Radio Koliba i przyjemnie było słuchać tego w samochodzie. Spodobało nam się piwo Smadny Mnich, był również popradzki Tatran ale mówiliśmy na to tartan bo w smaku to faktycznie tą masę przypominało. Zagustowaliśmy też w utopencach – serdle nadziewane cebula i czyms jeszcze, zalewane octem. Na początku jeździliśmy głównie w Smokovcu – na Hrebienoku, później zaczęliśmy sobie robić wycieczki – koniecznie na Łomnicę i do Strbskiego Plesa, na Strbskim to się nam bardzo Solisko spodobało, najpierw długie krzesełka na pierwszym wyciągu po prawej a na górze talerzyki, jak było słońce to rewelacyjne widoki były. Na nocną jazdę jeździłem najczęściej sam – albo na Jamy albo do Łopusznej doliny, z Popradu na Svit i zaraz jak się kończył Svit to w lewo, całkiem ładny stoczek tam mieli. Oczywiście że Chopok ale również Srdiecko, czyli Chopok od południa, kumpel był w tym roku, mowił że wreszcie oba ośrodki są połączone jednym wyciągiem. Do tego Vernar i Brezno i oczywiście nasze ulubione Plejsy w Krompachach. Do tego czasem Martinskie Hole i Donovaly, jak oddali Ski Park w Rużomberoku to oczywiście od razu pojechaliśmy. Przekleństwem był Żdziar – jak były kłopoty ze śniegiem albo za dużo ludzi ggdzie indziej to było to jedyne miejsce gdzie można było poszaleć. Czasem jeździlismy też w Bachledowej i po drugiej stronie Bachledowej. Jak się jedzie z Rużomberoka na Bańską to po prawej stronie jest wąska droga na Vlkoliniec – piękny skansen gdzie normalnie mieszkają ludzie, jak tam byliśmy z dzieciakami to padło pytanie czy tu jest koniec świata?? :D:D. Po nartach często jeździło się do Basenowej na termalne kupele. Teraz jest elegancko, kiedyś było mniej, jedna rzecz została – mały cmentarz po drugiej stronie ulicy, od razu ustaliliśmy że ten cały gorąc to z tego cmentarza, i jak było coś rozkopane na cmentarzu to mówiliśmy, że dziś będzie chłodniej na basenie. Z bardziej dramatycznych wydarzeń to pamiętam jak między Krakowem a Zakopanem siadł mi pompa paliwowa, nie od razu złapałem co jest grane bo jak się jechało to było normalnie, dopiero w korku na Zakopiance nagle temperatura skakała.
Dojechaliśmy na Słowację no i trzeba było ciągle wody dolewać do chłodnicy. Zdzich z kolesiami okropnie narzekali ze tyle kasy idzie na wodę, proponowali żeby im kupować piwo a oni po przerobieniu tegoż spokojnie mogą dolewać do chłodnicy, bo płyny fizjologiczne maja lepsze działanie niż woda destylowana. Ja stanowczo odmawiałem, zasłaniając się brakiem aktualnych analiz i mówiąc, ze nie będę lał jakiś niepełnowartościowych płynów do nowego samochodu, co z kolei wzbudziło ich oburzenie z powodu niedoceniania funkcjonalnych walorów nerek. Któregoś dnia zrobiłem chyba błąd, zostawiając ich z kluczykami do samochodu bo jak wróciłem ze zjazdu to siedzieli na dole przy piwie i czegoś podejrzanie mordy im się cieszyły. Uprzedzając nieme pytanie które gościło w moich oczach powiedzieli że nie, absolutnie nie i za kogo ja ich mam, za rękę ich nie złapałem, fakt ale jak silnik się rozgrzał to wydawało mi się że jednak aromatyczne nuty mocznika wyczuwalne w powietrzu były. Następnie, siłą rzeczy pojawiły się dzieci (hospody, pomyłuj!) ale to temat na dalsze odcinki będzie... (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cóż, dzieci też trzeba kiedyś nauczyć jeździć na nartach. Kaska urodziła się we wrześniu 93, w związku z tym sezon w 94 był mój, w 95 pojechaliśmy na narty a dziecko zostało u dziadków. Problem się zrobił w 96, bo dziadkowie w terminie wyjazdu zostać z dzieckiem nie mogli… Chcąc nie chcąc zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu wspólnego. Przeczytałem uważnie posty dotyczące nauki dziecka jazdy na nartach. Na podstawie moich doświadczeń mogę powiedzieć – na pewno normalny sprzęt i narty raczej krótsze niż dłuższe, żadnego badziewia. Na przyszłość – na pewno instruktor i na pewno dziecko musi mieć powyżej 3 lat. Niezależnie od różnych mądrych uzasadnień psychologicznych wszystko daje się streścić w jednym zdaniu: z dwulatem nie wygrasz! Do tego dochodzą dwie rzeczy – nie do końca sprawna psychomotoryka i ograniczone możliwości porozumiewania się. Zatem na początek – zakup sprzętu. Oczywiście giełda, narty, buty i przy butach dramat – są śliczne ale czegoś ciężkie, urządzaliśmy zatem w domu ćwiczenia w chodzeniu w butach. Upierdliwe było ale pierwszy krok został zrobiony. Pierwszy sezon był wybitnie nieciekawy i nerwowy, jak zwykle Słowacja, Skvaridlow z dzieckiem nas nie chciał ale dał namiar na swojego ojca. Staruszek był nawet w porządku ale skąpił na ciepłej wodzie, normalnie prysznic to epoka lodowcowa była. Jeździliśmy w Ski Clubie u Kondrika w Smokovcu. Znaczy moment, usiłowaliśmy jeździć. Ja patrzyłem, co dziecko wyrabia, kobitka patrzyła co ja wyrabiam z dzieckiem, ja patrzyłem co wyrabia kobitka widząc, co ja wyrabiam z dzieckiem, no nie do wyrobienia było. Fajne recenzje dostałem, byłem anarcho-sado- faszystą z rewizjonistycznym odchyleniem, nadzorcą gułagu z KGB, Herodem, psycholem i zwyrolem. Aż dziwnie mi było, bo z jednej strony z taką opinia od ręki u Felka Dzierżyńskiego robotę bym dostał a z drugiej kiełkowało we mnie uczucie dumy bo normalnie jak człowiek renesansu się czułem, nie miałem pojęcia ze taki multifunkcyjny być mogę. Niemniej jednak sprawy jeżdżenia to nie posuwało do przodu, dlatego tez złożyłem propozycje nie do odrzucenia - mamusię rano odwozimy na Hrebienok, a sami do południa jeździmy u Kondrika, oczywiście z przerwami na herbatkę i coś do jedzenia. Dziecku jazda się podobała, nawet zdarzało jej się na orczyku samej jeździć – jechałem pierwszy, ekipa ją wkładała a ja zdejmowałem, ale o skrętach mowy nie było. Jeździliśmy za rączkę u góry, na dole puszczałem ją samą, widać było że sprawia jej to frajdę ale motorycznie nie nadążała. Sezon zmarnowany. Za to następny był bardzo bogaty w wydarzenia. Pojechaliśmy w dwa samochody z moim kumplem Zdzichem. Tym razem naszą bazą był Restaurant Pension Glejdura, Slavkowska 218 . I to była nasza baza na ładnych kilka lat. Procedurę mieliśmy już ustaloną, ja ćwiczyłem dziecko, kobitka jeździła gdzie indziej. Tylko sezon urazowy był. Zapomniałem przyborów toaletowych w ogóle. Dla mnie detal, na wyjazdach przestawiam się na trzysuwowy tryb życia: dzień golenia, dzień mycia, dzień odpoczynku i właśnie następnego dnia odpoczynek wypadał. Ale kobitka się uparła, że muszę te przybory nabyć. Ona z dzieckiem zostanie na stoku, Zdzichu ze swoimi też a ja z żoną Zdzicha mamy jechać na zakupy. No to jesteśmy w sklepie, przy kasie, i nagle huk, łomot, szyba zadrżała… Patrzymy, a tu samochód w pawilonik wbity, facetowi się tak śpieszyło na zakupy, że z samochodu wysiąść zapomniał, no słowo, wjechać chciał. Coś mi piknęło, mówię: Iwona, lecimy, bo kurdę coś się dzieje. Przyjeżdżamy na miejsce, widzę siedzą, piwo piją no to fajnie jest. Okazuje się, że jednak nie. Kobitka z dzieckiem chciała zjechać, za rączkę je trzymając. Dziecko mamusi pod nartę podjechało, mamusia za dobra jeszcze nie była no i na dartego orła pojechała przez chwilę, coś musiało trzasnąć. Trzasnęło. Wiązadło. Ale niestety nie w nartach tylko przyśrodkowe w lewym kolanie. No i lekarz potrzebny. Myślimy, do Popradu bliżej, ubezpieczenie jest, niby dobrze, ale do Zakopca tez niewiele dalej i jednak nasi. No to do Zakopca. Przez granice szybko przepuścili, zajeżdżamy pod szpital, Chryste, ruch jak na Broadwayu,co chwila podjeżdża samochód, tylko gwiazdy, kreacje i limuzyny jakby nie te. Znajduję wózek, sadzam kobitkę, wjeżdżamy elegancko, w poczekalni ofiar nart pełno, co chwila nowa dostawa. Ale szybko badanie no i werdykt – gipsik, kurczę na 6 tygodni. Wjeżdżamy do gipsowni, taa, na szpital to nie wyglądało. Goła żarówka na obszarpanym kablu, stół chybotliwy mocno, kubły, łopaty, miednice, śruby, gwoździe, piły. Raczej miejsce gdzie skazanym na rozstrzelanie usta się gipsuje, żeby nie krzyczeli. Jak krzyczą, to chłopaki z plutonu egzekucyjnego się denerwują i zużycie amunicji wzrasta. Przytomnie pytam doktora czy mają takie plastykowe bandaże. Mieli. Założyli, stwardniało. Wracamy. Po drodze Beherowkę kupujemy, bo smutno. Przyjeżdżamy na miejsce, sytuacja jakby w normie, dzieci po kolacji, pijemy, gramy w kości. Podchodzi do nas Marta, córka Zdzicha i prosi tatusia o szklankę soku pomarańczowego. Zdzich ocenił sytuację, dramatyczna była, jest Beherowka ale soku mało jak cholera, więc błysnął talentem pedagogicznym i powiedział: – Dziecko kochane, sok tylko do wódki jest a ty idź do kuchni i herbatę sobie zrób! Dziecko poszło, herbatę co prawda sobie zrobiło ale poparzyło sobie rękę Później to orka na ugorze była, zajmowałem się dzieckiem, kobitką, i w ogóle wszystkim. Dziecko na nartach umiarkowanie sobie poczynało, już myślałem, że sezon stracę, ale ostatniego dnia przed wyjazdem dużo śniegu napadało, był puszysty bardzo, wolny do jazdy, znalazłem coś, co się nazywało Jakubkova Luka, stoczek dla dzieci z kolorowymi łukami, zabawkami do podnoszenia ze śniegu i wolnym wyciągiem bardzo, ja patrzę a dziecko samo łapie się na wyciąg, zjeżdża, skręca, zabawki podnosi – no po prostu szok, cholera, się udało!!!! Kurczę, na sam koniec wreszcie satysfakcja, już całkiem zwątpiłem a tu proszę… I jeszcze kilka uwag dotyczących małych, naprawdę małych dzieci: 1. Pawie. Młodsze dziecko artystką wielką w pawiach było, jak się jechało szybko po Zakopiance to niestety, młody organizm nie wytrzymywał. Na początku były płacze, i czyszczenie wszystkiego, bo dzidzia rozrzut miała duży i nie wiedziała co znaczą symptomy w sensie dalszych konsekwencji. Na bardzo spokojnie wytłumaczyliśmy że to się zdarza, że jak czuje się niedobrze to niech uprzedzi, do tego w samochodzie woziliśmy torby jak w samolotach i było OK., puszczane ptactwo grzecznie lądowało w torebkach. Gorzej, że dzieci ulegają przykładom i jak są 3 sztuki na pokładzie to wszystkie to samo robią, ale toreb starczało... 2.Gnilec Jest to jednostka chorobowa często spotykana, dziecko nie chce wstać z łóżka i w ogóle nic nie chce i marudzi strasznie. Jedynym skutecznym sposobem jest wówczas doprowadzenie do szybkiego, energicznego kontaktu prawej lub lewej ręki z wypiętą dolną częścią odwłoka, występują tutaj uboczne efekty akustyczne, ale działa to skutecznie. Wśród osobników płci męskiej w wieku dojrzałym gnilec przekształca się w cygańska chorobę z charakterystycznymi symptomami – głowa boli, ten …. stoi i robić się nie chce. Najlepsze efekty daje terapia destylatami chmielowymi, ziemniaczanymi bądź zbożowymi, stosowne dawki podajemy doustnie aż do osiągnięcia pożądanego efektu… 3.Pasze treściwe. Z tym dramatycznie bywa, na początku dziecko miało mocno wyrobione zdanie na temat tego, co i jak chce jeść. Były to frytki, do tego frytki i ewentualnie frytki. Nic innego przez paszczę przejść nie chciało. Pozostawał jeszcze do rozwiązania problem kinetyczny, bo dziecko przy stole usiedzieć nie mogło, tylko chowało się za innymi stolikami albo najchętniej walało się po podłodze, paszczę spod stołu wystawiając. Później na szczęście doszły do tego palacinki – pyszne naleśniki z czekoladą, a śniadaniowo dała się przekonać do parówek… (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hehe, jakbym poznawał tą historię. Przebieg bardzo podobny łącznie z zerwanym wiązadłem w kolanie żony. U mnie w samochodzie ptactwo wystrojone w pawie piórka rozlatywało się gdy tylko poczuło zapach oscypków;) Dajesz czadu Guliwer, dzięki za kwieciste opowiadania Zygi
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zabosh - zachwyciłeś mnie punktem widzenia ekhem.. z drugiej strony... Dzieki, bo wiesz, ja do tej pory nie moglem się doprosić o rzetelną relację młodszego dziecka.... :D:D:D:D Napiszę za chwilę ciąg dalszy tylko za parę dni bo zarobiony jestem.... Powiedz, jak to wyglądalo dalej od Twojej strony bo to fajny dwuglosbędzie...:D:D:D:D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przyszedł sezon trzeci. Pojechaliśmy z trójką dzieciaków, znaczy młodsze, starsze i siostrzeniec. Byli również nasi znajomi z dwójką. Po prostu rewelacyjnie. Wyglądało to tak, że Kaśka wreszcie wyszła z koszar, znaczy te wszystkie umiejętności które nabyła zaczęła składać w jedną całość, jak klocki. Ona była dużo młodsza od pozostałych, tak więc popołudniami reszta ją cokolwiek lekceważy ła ale na stoku to inna rozmowa - jeździła tak samo jak oni. Za to ją szanowali i było to widoczne.Myśmy tylko z daleka patrzyli jak sobie radzi a szło jej naprawdę świetnie. Do tego był to ostatni wyjazd z Natalką.. Natalka to jest Natalia Kukulska jako dziecko - edukowaliśmy Kaśkę muzycznie i na nasze nieszczęście najbardziej jej się spodobała Natalka - Puszek Okruszek, Co powie tatana i inne takie. Drogę mierzylśmy w Natalkach - znaczy ile razy chodziła kaseta bez przerwy. Na Słowację jedzie się około 9 natalek. Znienawidziłem to. Podobno jeszcze trzy lata później jak przypadkiem usłyszałem Kukulska w radio to twarz mi siniała. Ale narty stały się czystą przyjemnością. Kolejny sezon był znów w Nowej Lesnej. W owym czasie ludzie się skarżyli na słowackie żarcie, myśmy takiego problemu nie mieli. Pani Glejdurowa z pochodzenia węgierka była i kuchnię miała opanowaną perfekcyjnie. Nasze ulbione zupki to czesnakowa i paradajkowa - znaczy czosnkowa i pomidorowa. Jeszcze bylism zapraszani prywatnie jak Węgrzy karpia z Balatonu przywozili, to sie nazywało halasle, cos na kształt uchy albo bouillabaise, zarąbista zupka rybna na karpiu. Mlask! Drugie dania to już poezja była diavolska pochuta, bravcove rizene, gulasz... Była jakaś para z dwójką dzieci, odetchnąłem z ulgą, bo oznaczało to, że jednak będzie towarzystwo dla dziecka na wieczór. Słowację już znaliśmy, robiliśmy za przewodnków i jeździliśmy razem po stokach, dziecko wyrobiło się bardzo, tamte dzieci – matko dramat to był, wyły strasznie, wierzgały, rodzice krzyczeli, ja miałem ubaw wielki, bo już nie miałem problemu, najwyżej pierwszy raz razem z dzieckiem na nowym wyciągu wjechać, utarł się termin Wyjcopysie na takie zachowania. Za to wieczory wreszcie fajne były, tata Wyjcopysiów piwo lubił, ja też, kobitki sobie gadały, dzieciaki się bawiły, sielanka. Zresztą zaprzyjaźnilismy sie i do tej pory spotykamy się na różnych imprezkach. Postanowiłem numer rodzinie zrobić i na Łomnicę pojechać. Górka uczciwa, na samej górze krzesełka chodzą, stromo jest i czasem wylodzone. No to zjeżdżamy, ja z dzieckiem, kobika sama, na szczęście mgła była i nie za bardzo górę było widać. W pewnym momencie patrzę, kobitka się wywraca i leci na dół na plecach, nie było to szybko, ale nieubłaganie. No pomóc jej nie mogę, bo mam dziecko, jakiś facet się znalazł, nartę jej podrzucił, długo to trwało zanim stanęła na nogi, z trudem, wreszcie zjechała na dół. Uff. Później, jak już zobaczyła, z jakiej góry kazałem jej zjechać miała żądzę mordu w oczach. Uciekłem do Motorestu U Raimunda i całe trzy godziny siedziałem w barze zanim jej przeszło. Później jej wytłumaczyłem, że ma w biografii Łomnicę zaliczoną. Wtedy też zaczęliśmy odgrywać naszą scenkę ulubioną pod tytułem Rodzice. Kochająca Mamusia wystawia twarz do słońca, pije leniwie warene wino, pali papierosa i nie otwierając oczu mówi: Gdzie nasze kochane maleństwo? Wredny Tatuś, mając zamknięte oczy, chłepcząc piwo odpowiada: YHYYYYYOOOO AAAAMMM KUUUU co ma znaczyć: Jeździ o tam, na stoku. Kochająca mamusia, słysząc po głosie, że Wredny Tatuś oczu nawet nie otworzył ( jak ona cholera to robi?) mówi z wyrzutem: bo ciebie to o nic poprosić nie można, w ogóle Ci na nas nie zależy, nie obchodzi cię, co się dzieje z naszym kochanym maleństwem i w ogóle … Wredny Tatuś, wzdychając ciężko odejmuje sobie piwo od ust, i pewnym tonem mówi: O tam, widzę ją! Kochająca Mamusia wyczuwając, że Wredny Tatuś nie poruszył się nawet mówi: Tak, bo ty tylko byś piwo pił i na kanapie leżał, wszystko sama musze robić, nawet teraz poopalać się nie mogę, bo Tobie dzieckiem nie chce się zająć, i nierówno opalona będę przez ciebie! Wredny Tatuś jęczy, ściąga nogi ze stołu, wstaje i patrzy: – No mówiłem, że jest na tamtym wyciągu. Kochająca Mamusia popija warene, Wredny Tatuś wali się z powrotem na krzesło, chłepce piwo, zamyka oczy. Cisza, spokój. Kochane Maleństwo zjeżdża ze stoku, zdejmuje narty, skrada się po cichu za plecami Kochającej mamusi i Wrednego Tatusia po czym robi: ŁŁAAAAAAAAA!!!!! Kochająca Mamusia oblewa się winem, Wredny Tatuś dławi się piwem, Kochane Maleństwo się śmieje i życzy sobie naleśniki i czekoladę. Kochająca Mamusia mówi z wyrzutem: ty nawet dziecka wychować nie umiesz, popatrz kostium zaplamiony mam całkiem, no to idź i przynieś jej te naleśniki. Wredny Tatuś jęczy głośniej, wyciera się z piwa i idzie stanąć w kolejce po naleśniki, patrzy porozumiewawczo na barmana, Pana Kryszszaka, ten kiwa głową, podaje te cholerne naleśniki, czekoladę i rum dla Wrednego Tatusia, Tatuś robi szybki wychył i odprężony wraca na łono życia rodzinnego. Później zaczęły sie jazdy z Oprawcą ale to inna historia... (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Historia którą chcę się z Wami podzielić zdarzyła się 23 lata temu a więc prawie jak „Dawno temu w Ameryce”.To był mój pierwszy raz na nartach, chociaż dotyczy mnie tylko pośrednio. Z góry przepraszam- nie umie tak składnie pisać jak Gulliwer ani barwnie jak adaci ale nie mniej jednak spróbuje tą historie ubrać w słowa. Do rzeczy: A rzecz działa się w Beskidzie Wyspowym a ściślej we wsi Kasina Wielka. Uczestniczyłam wtedy w zimowym obozie narciarskim, który obowiązkowo musiałam zaliczyć jako słuchaczka sportowej klasy. Grupa była bardzo liczna więc ze względów organizacyjnych podzielili nas jeszcze na podgrupy. Pech chciał, że instruktor pod opieką którego miałam zgłębiać tajniki narciarstwa uległ tuż przed wyjazdem poważnemu wypadkowi. W ostatniej chwili powierzyli nas komuś kto ze słowem instruktor niewiele miał wspólnego. Przez dwa dni ubijaliśmy śnieg na oślej łączce, podchodziliśmy jodełką pod stok i chyba nawet spróbowaliśmy coś w rodzaju pługu – to było wszystko o ile pamiętam. Po tych morderczych dwóch dniach wytypował kilka osób, które nadawały się (wg Niego) do jazdy na stoku głównym. Wybrałyśmy się wobec tego na Śnieżnice- oczywiście na piechotę. Już sama droga była ciężka. Narty przecież w tamtych czasach to nie dzisiejsze carvingi a z ośrodka w którym mieszkałyśmy było „kaaaawałek”. Jednak taka nobilitacja…, wyróżnienie naszego guru dodawała nam skrzydeł. Dotarłyśmy. Pan instruktor podprowadził nas pod stok i powiedział coś, co tłumacząc na język Owsiaka znaczyło-„róbta co chceta”. Cudem doczepiłyśmy się do orczyków i po kilku nieudanych próbach wyjechałyśmy na sam szczyt. Gorzej było z odczepieniem się na górze ale na szczęście ofiar nie było więc o tym nie będę już pisać. Tam konsternacja co robić dalej…Okazało się, że oprócz nas na stoku jest też jakaś grupa z AWF-u krakowskiego, która odbywała podobnie jak my swój obóz. Postanowiłyśmy podpatrzeć jak inni się uczą. I stojąc powyżej tej grupy obserwujemy, patrzymy co w trawie piszczy…Studenci ustawieni w szeregu przyglądali się jak ich prowadzący( w stosunku do nas był ustawiony tyłem- to ważne) pokazuje pług. Moja koleżanka Ela ( na marginesie muszę dodać kobitka o bardzo niskim wzroście i kruchej budowie anatomicznej) przykucnęła sądząc chyba, że z pozycji parteru lepiej wszystko zobaczy. W pewnym momencie jej narty zaczęły jechać, zdążyła tylko zrobić przysiad i centralnie wjechała instruktorowi między nogi. Pewnie by jej się udało bezkolizyjnie przejechać mu w tych kuckach( jak wspomniałam kruszyna z niej była), ale gdzie tam, zachciało jej się za wcześnie wstać. Wzięła więc „gościa” na swoje „bary” i przez kilka metrów powiozła. Chłopina zaskoczony totalnie w końcowym efekcie zrobił tylko salto w tył i gdyby nie utwardzony stok to pewnie czubkami nart wbił by się w górę... Jak się domyślacie oprócz nich na śniegu leżeli wszyscy jak żyw na stoku. Jego grupa też – nie mogliśmy utulić się ze śmiechu. Na szczęście pan instruktor miał duże poczuciem humoru i jeszcze udzielił nam kilku cennych wskazówek. Tego samego dnia wracając ze stoku na kwatery Ela postanowiła poprowadzić nas krótszą drogą, żeby już nie dźwigać tych „ciężarów”. Wymyśliła, że pojedziemy na nartach przez pola pod samą chałupę gdzie mieszkałyśmy. Spadł właśnie świeży śnieg więc powinno się nam to udać. Po perypetiach ze Służbą Ochrony Kolei (przekraczałyśmy tory w niedozwolonym miejscu) w końcu doczepiłyśmy się do nart i pomału suniemy… Raczej to była zimowa wersja nordic walking niż jazda na nartach w świeżym puchu, ale może już marudzę… Ela oczywiście prowadziła i tak się przejęła tymi skrótami, że wjechała w przyprószony świeżym śniegiem gnojownik beskidzkiego bacy. Na szczęście gospodarz był w pobliżu i szybko pomógł nam ją z stamtąd wyciągnąć. Te jej„skróty” unieruchomiły ją na kilka dni w łóżku ale cała historia zakończyła się szczęśliwie. Obóz nam zaliczono. A dziś Elka świetnie radzi sobie nie tylko na dwóch deskach Pozdrawiam Maria
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moje wszystkie dzieci także wcześnie zaczynały, za co oczywistą odpowiedzialność ponosił pie...ty tatuś. Junior miał chyba 6 lat i zamieszkaliśmy w schronisku na Szyndzielni. Jeźszić chodziliśmy na Klimczok, na którym funkcjonował talerzyk. Junior posiadł już był podstawowe umiejętności narciarskie, w górę jeździł samodzielnie i w dół potrafił jakoś zakręcać we właściwym miejscu, ale był nieukontentowany ze zbyt małej szybkości więc za którymś razem wypuścił się na krechę mniej więcej z połowy stoku prosto w kolejkę oczekujących, która zastawiała cały stok w poprzek. Wystraszony ruszyłem w pościg i nawet udało mi sie juniora dogonić, ale bałem się go chwytać żeby mu jakiej krzywdy nie zrobić, gdybym się przy tej operacji wywalił. Darłem się tylko w strone kolejki i miarkowałem stosownie prędkość. W pewnym momencie Junior wybił sie w powietrze na jakiejś muldce i zaczął szybować nad śniegiem w pozycji Batmana. Lot nie był specjalnie długi i junior wykonawszy jeszcze dobieg na brzuchu zatrzymał się nie czyniąc szkody oczekującym w kolejce. Odbyłem więc poważną męską rozmowę i pokazałem, od której podpory wolno mu ruszać na krechę. W efekcie ustatnie metry przed NGL ( not to go line ) przebywał ciasnymi skrętami pługiem omal ryjąc w śniegu pupą i we właściwym miejscu ruszał szusem. Wkrótce uznał się za tak kompetentnego, że zaczął po swojemu szkolić co młodszych narciarzy ku uciesze postronnych. Nie wolno nam było jednak później na ten temat żartować, bo bardzo się za to obrażał. :rolleyes:
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moja młodsza córka wykazywała sie zawsze dużą ambicją i nie odpuszczała wyjazdów na narty od momentu rozstania sie z pieluchami ( o pampersach się wtedy nikomu nie sniło). Starsze kuzynostwo i siostra niezgorzej już sobie radziło na stokach, samodzielnie korzystali z wyciągów i pozwalali sobie na drobne uszczypliwości pod adresem małej. Ta jednak zażyczyła sobie nart i po kilku lekcjach u tatusia załapała bystro o co chodzi. Pamiętam, jak zabrałem ją na Jested do Liberca i zjeżdżała pługiem z mocno stromego stoku bez lęku, a na dole, z nocnikiem czekała mama, ze zgrozą obserwująca, jak jej pociecha pokonuje trudności. Narciarze w kolejce nieźle się usmiewali, widząc jak mała adeptka dwóch desek po udanym zjeździe bez większej żenady siadała na tym nocniku, by za chwilę głosno oznajmić, że " juuuuż" i szybko zając miejsce w kolejkowym szyku. Dobrze, że nie wie, jakie ja tu bezeceństwa o niej wypisuję, bo dostałoby mi się!:cool:
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oprawca oczywiście muzyczny, grał na gitarze, dzieciaków masa była i wreszcie dorośli mieli czas dla siebie, co ważne jest dla higieny psychicznej. Artur dawał koncerty dzieciom i nam, można było poryczeć, dla dzieciaków konkursy i dyplomy były za jazdę na nartach. Nasze dziecko śmigało gdzieś po stokach, bo samodzielne już było bardzo. Sposób myślenia dzieciaków był cokolwiek inny, na przykład domagały się piosenki o kolejce. Myśmy w ogóle nie kojarzyli o co im chodzi dopiero jak zaśpiewały: hej, ha kolejkę nalej, Hej ha puchary wznieście... załapaliśmy o co chodzi. Od czasu kiedy na dole mieszkali jacyś dziwni ludzie którym wszystko wieczorem przeszkadzało, gospodarze lokowali nas osobno, z dostępem do sali jadalnej na zapleczu. Na górze były 3 pokoje i dwie łazienki, do tego na korytarzu były wnęki ze stolikami, było miejsce na życie towarzyskie. Jak Artur pograł dzieciom na dobranoc to siadywaliśmy z Beherowką i ryczeliśmy różne piosenki, wykonując przy tym tańce i inne figury choreograficzne, czasem waliło się w stół do taktu, nie śpiewaliśmy może przesadnie harmonijnie ale za to głośno. Dzieciaki spały za ścianą i nico im to nie przeszkadzało. To było przydatne później, podczas któregoś z Sylwestrów dzieci normalnie poszły spać, za to rano jeden taki co się na trąbce uczył dał popisowe solo przed dziewiątą. Buty śmigały w powietrzu ale miał refleks i uchylić się zdołał. Nie będę opisywał zjazdów na nartach bo nic specjalnego się nie działo, było świetnie a do tego rewelacyjnie towarzysko. Z pogodą - jak to z pogodą, raz lepiej raz gorzej, jak było wietrznie i zimno to mi się Zwardoń i Milord przypomiał, on w złą pogodę zawsze chciał gigantofony na szczytach instalować, zeby Wagnera pouszczały. Szczególnie cwał Walikiri mu pasował - tam para ratam, tam para ratam param para.. IIIIHAHAHAHAAAA :D Chyba ze dwa Sylwestry tam spędziliśmy, jeden był zbliżony do dramatu bo przy odpalaniu rakiet przez Gospodarza tata Wyjcopysiów oberwał rakietą tuż nad łukiem brwiowym, normalnie 2 centymetry niżej i byłby koszmar, nie mówiąc o tym, że rakieta odbiła się na 3 metry i dopiero wtedy zaczęła pluć ogniem. Sylwestry międzynarodowe były – Czesi, Węgrzy, Ukraińcy i Rosjanie. Ja mam zwyczaj jeżdżenia w dziwnych nakryciach głowy i dzięki temu rozpoznawalny byłem, zdarzyło się parę razy Borovicke na koszt firmy wychylić. Doszedł do tego jeszcze jeden ważny element – hokej. Potomstwo gospodarzy zabrało mnie kiedyś na mecz hokeja. Od tej pory chodziliśmy regularnie, hokej na żywo to super zabawa jest, dziecko zostało fanką Popradu i strasznie jej się to podobało. Walą się o bandy, krążki śmigają w powietrzu, kije się łamią, bramki strzelają, co chwila jakaś draka... Rewela!! Do tego poznaliśmy, gdzie są granice opieki nad dzieckiem - to czasem dramat bywa. Siedzimy przy stole, pijemy Beherowkę, dziecko się bawi na korytarzu przed sypialnią i nagle stuk, łomot i widzimy, że kochane maleństo 2/3 prawej górnej jedynki ma kompletnie ukruszone. Koszmar. Po powrocie z nart pani dentystka się popłakała na widok zęba. Na szczęście dzieci izęby rosną, teraz to jest mniej niż jedna trzecia ale i tak byliśmy w odległości niespełna jednego metra od niej. I nic nie można było zrobić. Ale też jasnym się stawało, że to apogeum jest i gdzieś dalej ruszyć się trzeba będzie. Zatem ruszyliśmy do Włoch, to było jeszcze lepsze, ale zanim zacznie się włoska epopeja to jeszcze nawiążę do Słowacji. Wracając z Włoch zajechaliśmy odwiedzić stare miejsca, to było po burzy słynnej. Kiedyś jadąc od Popradu jechało się prosto w ciemność, tylko na górze Łomnica świeciła. Teraz – u podnóża Tatr łuna świateł, wszystko widoczne, wokół połamane drzewa. Bosh, prawie płakaliśmy na widok zniszczeń. Ludzie mówili, że na pół godziny przed wielkim wiatrem wszystkie zwierzaki zeszły na dół, nagle w Smokovcach na ulicach pojawiły się sarny, dziki i wszystko co w lesie żyło. Późnij przyszedł wielki wiatr i drzewa waliły się jak zapałki. Do tej pory nie wszystkie wiatrołomy zostały usunięte a taki las – cóż – trzeba poczekać pięćdziesiąt lat zanim się odnowi. (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zawinęliśmy kiedyś większą paczką na Samotnię. Paczka składała się m.in. z pilotów ze Świdnika, którzy uznali, że wody w góry dźwigać nie będa, zatem zanieśli tam tylko spirytus, używany słyżbowo do jakichś tam helikopterowych potrzeb. Samego spirytusu spożywać się nie dało, więc stosowaliśmy go w postaci "herbaty z prądem" zwanej tam Herbatką Nazwa stała się wkrótce znana w schronisku, więc kiedy ktoś z nas przy sniadaniu zawołał "O! Zupka mleczna!", na co subtelniesze panie padł blady strach. Mieszkaliśmy w takim pokoiku narożnym tuż przy pionie sanitarnym i wyższej części schroniska. Zwykle, koło wspólnej umywalki stawiało się buty narciarskie by wydały z siebie wszystkie mocne zapachy. Każdy użytkownik kibelka nad nami powodował wydawanie przez umywalkę malowniczych gulgotów. Pewnego dnia gulgoty się nasiliły, umywalka przepełniła się, uczciwszy uszy, gównem, które przelało się do butów kolegi, zwanego przez nas Paszczakiem. Ponieważ byliśmy już po pewnej ilości herbatek, wywołało to u nas szczerą radość. Tylko biedny Paszczak okazał się zupełnie pozbawiony poczucia humoru :mad:
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I wreszcie, po tylu latach Słowacji, zdecydowaliśmy się na wariant włoski. Po szukaniu w internecie wybraliśmy ofertę biura Olimp. Była najtańsza, 675 peelenów na twarz za pobyt i transport, z własnej kieszeni 167 Euro na karnet, do tego żarcie. Miejscowość się nazywała Bosco Verde, niedaleko Cortina d ‘Ampezzo i Arabby. Szczyt – Marmolada, najwyższy w Dolomitach, z lodowcem a jakże. No i w piątek ruszyliśmy. Odjazd z Dworca Zachodniego opóźnił się o pół godziny, standard. W sumie przed 17.00 byliśmy w Krakowie. Chwila na knajpę, rzut beretem od Wawelu, Pod smoczą Jamą to się zwało, wzięliśmy Specjał Dratewki czy jakoś tak, schabowy w panierce ziemniaczanej z zapasów c. i k. armii. To faktycznie mogło wykończyć smoka, jeśli nie miał jak raz gorzały pod łapą to inaczej skończyć się nie mogło... Myśmy pili, nie było innego wyjścia. Później to dramat był, przyjechały autokary właściwe i jechaliśmy do Katowic, tam się ludzie dosiadali, później Czechowice-Dziedzice, Bielsko-Biała, jeszcze jakaś miejscowość i wreszcie granica. W sumie jazda po kraju to było jakieś 10 godzin ponad, logistycznie dobrze zorganizowane, fakt ale za długo. Następnym przystankiem miało być Znojmo no i sklep wolnocłowy nas powalił. Nazywa się Excalibur, jest zrobiony na kształt zamku, na górze ryczące smoki, przed wejściem Walkirie i orki, w środku Merlin. Smoki w założeniu miały wydawać mrożące krew w żyłach ryki ale brzmiało to, jakby burczało im w żołądkach – pewnie dotarł tu Dratewka ze swoim specjałem. Ale w środku nie powiem – wybór gorzały ogromny, nawet nalewkę z lamparta mieli. Na miejscu jak zwykle – okazało się, że jestesmy ostatni do rozwiezienia a w dodatku apartament się zwalnia dopiero od następnego dnia. Organizatorzy umieścil nas w hotelu, więc sobie nie krzywdowaliśmy ale 36 godzin w autokarze to jednak za dużo. Hotel się nazywał Pineta, cholera, ta literka na początku cokolwiek nam nie pasowała.... Następnego dnia – jazda busem do wyciągów na Passo Padon. Zjazd na dół, tam jest jedno miejsce wąskie gdzie się ludzie tłoczą, jeszcze jeden wjazd dalej – no i wreszcie Sella Ronda na horyzoncie – zrobiliśmy sobie wycieczkę dookoła, 23 kilometry zjazdów, ponad 14 km w kolejkach – no bajka, absolutna bajka. Na temat nart nie będę pisał to kurczę, przepiękne szusowanie było. Warunki mieszkaniowe w apartamencie były niezłe – na 6 osób 3 sypialnie, 2 łazienki, salon, kuchnia no i Nieustraszony Zabójca Kabanosów czyli kota dolomicka, która się przyplątała. Nie byliśmy pewni płci ale konsylium 3 doświadczonych ginekolożek po dokładnym obejrzeniu zwierzaka stosunkiem głosów 2 do 1 orzekło ze kota jest płci damskiej. Upodobał sobie nasze (Teraz Polska!) kabanosy. Z nart zjeżdżaliśmy koło 17, robiliśmy żarcie a później był brydż. Tydzień bez telewiora i kompa – to jest to. Z rzeczy ciekawych to w Sottogudzie, miejscowości obok mieszka znany artysta plastyk, Claudio di Biasio, znaczy rodzinne przedsięwzięcie bo sklep prowadzi Ermano di Biasio a trzeci brat podobno ma małą hutę żelaza, bo sądząc po ilości produkcji to spokojnie artysta zużywa wszystko co huta wytopi. Nie zrobiłem zdjęć ale jest tam dużo ptactwa nadnaturalnej wielkości, podobno artysta zrobił kasę dostarczając mafiom oksydowane ryby podczas wojen (rybacy strajkowali a formy musiały być przestrzegane), ludzie mówili że to jego ryby zagrały w słynnej scenie z Ojca chrzestnego ale o takie rzeczy lepiej nie pytać. Zaprzyjaźniliśmy się z właścicielką sklepiku spożywczego, nawet umiała po polsku trochę bo jak mówiliśmy mleko to wiedziała o co chodzi a cebula po włosku to jest cipola. Pani Theresa startowała w wyborach, obiecaliśmy ze będziemy ja popierać. Z akcentów folklorystycznych to jedliśmy przetwory mleczne od wujka Adolfa, znaczy jest duża mleczarnia w Berchtesgaden i stamtąd było mleko i przetwory. Wziąłem sobie kiedys na próbę serek Mascarpone, Pani Theresa powiedziała że mi go odda gratis bo cokolwiek przeterminowany jest. Potanowilem zaryzykować, w końcu co gratis to gratis, później co prawda przyszła refleksja, że V I to też były gratisy tegoż autora ale jakoś nikt się z nich nie cieszył... W każdym razie zaryzykowaliśmy i stwierdziliśmy że zjemy go solidarnie, razem. Zjedliśmy. Nikomu nic nie było a serek był naprawdę pyszny. Do tego wino naprawdę tanie jak u nas, pizza świetna. W sumie rewela, następnego roku pojechaliśmy tam ale już samochodem... (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chyba wrzucałem ale mi nie weszło... Zatem zwaliła mi się kolejność ale trudno. Z powodów finansowych zamiast Włoch wyszedł Zwardoń w tym roku. Odjazd w piątek rano był, z planowym półgodzinnym opóźnieniem, 6.30 zamiast 6.00, 5 sztuk plus pies. No to sobie jedziemy, pod Częstochową pierwsza skuteczna policja, niestety.. Wynegocjowane to i owo, jest OK, bez punktów. Do Bielska normalnie, Bielsko - Żywiec to dramat był i taki pozostał, znaczy jest z Bielska ładnie ale się kończy dziurami, co prawda dłubią jak cholera i jak zrobią to fajnie będzie. Przed Zwardoniem skręcamy na Stańcówkę, tamtędy łagodniej. Za przejazdem zakładma łańcuchy i śmigamy na górę jak cholera, przse ostatnim podjazdem, trzask, prask, jebut, łomot... Pękły. Łańcuchy. Oba. Zatem zjeżdżam tyłem w dół, znaczy próbuje kontrolować ześlizg, jakoś to wychodzi, wjeżdżam na podwórko czyjes odwracam samocód. Kolega Syzyf z mitologii stał sie nagle kimś bliskim. Dziadek powiedział, że przejdzie ten kawałek i rozpali w piecu. My wracamy w dół po nowe łańcuchy. Jedziemy do Rajczy, w Soli zamiast baru Solanka jest zwykły spożywczy niestety, sklepy motoryzacyjne w Rajczy (są dwa) - jeden zamknięty, drugi nie ma rozmiarów. Ale mówią, żeby na Ujsoły. W Ujsołach na stacji - ależ bardzo proszę, mają. Wracamy z powrotem. Bajka, wszystko jak należy. Podjeżdżamy pod Karczmę Swojskie Klimaty, jemy obiad, rozmawiamy z Pania Wandą o tym co sie pozmieniało. Ktoś wchodzi - patrzymy - Pan |Z|enek. Zatem radość, walimy cokolwiek z okazji spotkania. Bierzemy bambetle, znaczy najpierw rodzina, ja jeszcze czekam na znajomych. Stoję sobie, podziwiam widoki - patrżę - drzwi karczmy sie otwierają, ktoś wylatuje na zewnątrz. Kolejny człowiek z ekipy wyciągowej, chcę wejść do knajpy ale się nie daje. Dopiero po chwili drzwi się uchylają. Wchodzę - patrzą, że do blokowania służy całkiem przyzwoita belka, poczułem sie jak onegdaj, za dawnych dobrych czasów - to tak jak w kopanej, stałe elementy gry...:D:D:D:D Znajomi przyjechali, podrzucili mnie samochodem pod górkę. Miałem plecak, laptopa na szyi i w każdej ręce po torbie, zjazd przy księżycu... Bajka. Teraz jesteśmy już trzeci dzień, ferie, sobota i niedziela a ludzi cholernie mało, można jeździć na okrągło... Dziś oddaliśmy narty do serwisu, będa na jutro, pojutrze - Słowacja, Oravica i termalne kupele... Aaaa, mam zamiar wziąść snowboarda i instruktora.. Jakies sugestie ewentualnie???? Jak na razie jest szampańsko...:D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To ewidentnie dzień psa był. Wyszliśmy na oiechotę do samochodu, psia szczęśliwa była w swoim ubranku i z kremem na łapach. Podeszliśmy, ruszamy. Ale widzę że ktoś drogę znieświeżył, znaczy jechał prawą bandą i na sam środek nasypał. No to się zawiesiłem. Poszedłem na stację wyciągu Małego Rachowca, koleś słownie mnie znieświeżył cokolwiek, nie to żeby osobiście, ale odmówił stanowczo użyczenia sprzętu. Cofnąłem się do knajpy, użyczyli. To sie odkopuję, idzie nieźle, za mna koleś w Toyocie Karola, śmy się dogadali, że szarpnie mnie do tyłu. Miałem linkę, szarpnął, odjechałem trochę i poleciałem pod górę, coby miejsce zrobić. Koleś pojechał, zassało go, no kurczę nie będę kretyn, żeśmy go popchali i w dół poleciał. To później, Boshhh, wybacz idiotom, zjechałem na drogę ale niestety tyłem. Śnieg pada, wszystko na biało nico nie widać, to proszę kobitkę, coby szła przede mną i machała. No machała, ale tak że mnie znów poza drogęę wcięło. Pies szalał i świetnie się bawił, ja sie odkopuję, łopata się złamała. Idę do knajpy i proszę o metalową. Dali, bez bluzgów, ku mojemu zdziwieniu. Się odkopuję, później trochę jadę ale widzę, że dwóch metrów brakuje. Łopata się zlamala, to chyba jasne, nie?? :D:D:D:D Samochód zawisł, bójka wisi w powietrzu, to mówię do kobitki - chodź na kawę, i tak łopaqty sie skończyły...Nic gaździnce nie mówię ale już wiem, że ta metalowa łopata też się rozpieprzyła. Dostajemy kawę, pattrzymy, że jest Zenek - ajent dużego Rachowca, stawiamy mu piwo, ja dzwonię po dyrekcjach dróg krajowych, kto wamać odśnieża ten chłam. W miedzyczasie drzwi knajpy się otwierają, wchodzi jakiś tutejszy i zagaja: Panocku, a to wase auto tak se z boku zaryło?? To mówię, że moje, i pytam grzecznie, czy to jego wypasiona Toyota Land Cruiser z napędem 4x4 tam stoi. Koleś sie deko zdziwił, powiedział, że jego to jest Gniada, a nie żadna Toyota, też ma napęd na 4 kopyta i karmy jej ne złuje, jak mam dwie wolne dychy to mnie wyciągnie Zajęło to w cholerę 10 metrów, auto jak pług działało. Dodzwoniłem się do gościa, który okolice odśnieża, powiedział, że własnie przaejechał i odśnieżył. Faktycznie tak było, zjechaliśmy z Zenkiem na dół, zrobiliśmy zakupy. Odkupiłem plastikową łopatę w kolorze lilaróż ( wiadomo, że dupcią), wspinamy sie na górę. Patrzymy, a ciągnik stoi i kolesie machają. Kazali sie nam cofnąć pod górę i w bok. Temu, co odśnieżał prawe przednie koło jebło, w związku ze szczem koleś wziął drugi ciągnk z pniem drzewa na holu, odśnieżający wbił w pień pług i podniósł przednie zawieszenie i holującego tyłem wspomagał, poczekaliśmy jak przejadą i dotarliśmy z Zenkiem do knajpy. Wiadomo, że obiad, Zenek to piwo z 50 wiśniówki poprosił, ja zazyczyłem sobie żeberka a do tego byli Japończycy i żarli kurę, jak wyszli to obdłubywałem chrząstki dla psia, bo już się wieść rozniosła, że po okolicy lata pies w mundurze NATO i trzeba mu żarcie dawać, bo to znajomych żywina jest.... A teraz w domu jesteśmy i jutro na Słowację jedziemy, do Orawicy, bo snowboard ćwiczył będę i na termalny basen się załapię.....(cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Guliwer : tekst "Lecimy z Bogartem" przejdzie do historii. A napewno do kanonów tego forum. I moje gratulacje . Masz świetne pióro , teksty do kabaretów powinieneś pisać. A co do czasów które opisujesz to aż tak dawno pamięć moja nie sięga , ale jak ja zaczynałem , 18 lat temu to też niezłe cuda się działy ;-)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To był zdecydowanie dzień zapalniczki. Rano wstaliśmy i nie czekając na wyciąg podeszliśmy do samochodu. Odpalamy i spadamy, Rajcza i w górę na Ujsoły, tankujemy i jedziemy na Glinki. Fajnie jest, na przejściu nikto je doma, lecimy, po drugiej stronie jest Novot, długi jak cholera, chyba tam zmieniamy kasę. Za sto peelenów dają 870 koron, znaczy 1,15 za 100 koron. Poszło w dół, jedziemy dalej. Dojeżdżamy w sam raz, Oravica, w zasadzie same nasze, łapiemy się od 12.30, jeździmy prawie do 16.00, wjazd plus zjazd to koło 15 minut jest. Aaaa, od razu chciałem snowboarda z instruktorem, snowboard był a instruktor zajęty. Odpuściłem. Po nartach - termalne kupele, bierzemy te dalsze, bez krytego basenu. Się wygrzewamy, temperatura wody 38,5 Celsjusza, dla mnie mało, bo dobrze wygrzewa wnętrze jak jest powyżej 40, jak w Besenowej. Po fakcie jedziemy do knajpy Lux Chata - powyżej basenów. Śmy się ożarli, wracamy. Podjeżdżamy pod Swojskie klimaty. Zostawiamy samochód, ubieramy buty i narty. No i przyzataczał się miejscowy i zabulgotał: BBooonobolisz? Odpowiedziałem niezobowiązująco: Hańjeeeaa.... Na to wcięła się moja kobitka która zna tutejszy dialekt standardowy biegle a pjacki rozumie. Przetłumaczyła: On się pyta, czy palisz. No to oszczędzając sobie dialogu wyjąłem paczkę z kieszeni i poczęstowałem. Poczęstunek przyjęty, wyciągam zapalniczkę i wamać, dramat jest. Nie pali za pierwszym razem, za to odrzut wali kolesia na płot. Do tego niestety system kierowania ogniem się spieprzył, przez dwie minuty nie mogłem, no nie mogłem mu przypalić, cholera. Za ruchliwy był. Następnego dnia bestie dostały gnilca, znaczy dzisiaj zwlokły się z legowisk o 13 ale dalej było fajnie... Do tego właśnie dołącza dzisiaj mój kumpel Zdzicho. No to aparat jest, wyjaśniłem mu, że jak przyjedzie o 24.30 do Zwardonia, to nie jest to niestety Cortina d'Ampezzo i w barach nie czekają na Jamesa Bonda coby mu nadwyżki Martini upłynnić. A najbliższe taryfy są w Żywcu i to też w normalnych godzinach... Cokolwiek jestem zdziwiony, bo żeśmy razem tu bywali.. |Ale nico, jutro zjadę do niego na dół i ciąg dalszy mam nadzieję nastąpi... (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...