Skocz do zawartości

Narty wspominkowo (1)


Gulliwer

Rekomendowane odpowiedzi

No to zjechaliśmy na dół, zabieramy Zdzicha do Swojskich klimatów, robimy zakupy i wypożyczam snowboarda. Jestem zachwycony butami - ciepłe, lekkie, z przełącznikiem na Walk i Ride. Wjeżdżamy samochodem na górę, oni zjeżdżają na dół, ja z plecakiem zakupowym schodzę na dół, dumnie niosąc deskę. Zostawiam zakupy w chatce i podążam do wyciągu. Przypinam snowboarda bo chcę zjechać z fasonem, nieważne, że pierwszy raz mam go na nogach. No się zaczyna farsa i dramat, on wcale nie chce jechać tam gdzie ja tylko kompletnie gdzie indziej, w dodatku absolutnie mu nie zależy co ze mna będzie. Leżę. Podglądnąłem dziecko i wiem, że wstaje się do przodu, znaczy, snowboard ma być w dole, ja twarzą do śniegu, podpieram się rękami, wstaję i leżę z powrotem. Znowu wstaję. Znowu leżę. To bydlę się suwa jak chce i nie chce się poddać jakiejkolwiek kontroli. Odpinam. Schodze do wyciągu. Zenek mówi: Przeca nie wjedziesz. Tam nie wjadę, spoko że wjadę. Cała obsługa wyległa, nawet instruktor szkółki narciarskiej zajęcia wstrzymał na chwilę. Napięcie rośnie. Lewa noga przypięta, prawa wolna, podają mi orczyk. Sunę. Przez chwilę. Nadal sunę ale mnie niesie na prawą stronę, odbijam się prawą nogą, szukam deski ale ona umyka. Nadal sunę. Tylko, że na brzuchu. Odpuszczam. Leżę. Wstaję, odpinam deskę schodze do punktu startowego. Publiczność szaleje, oklaski, wiwaty. Czułem się ak Eddie Orzeł, znaczy ten skoczek który lubił ale niekoniecznie umiał. Powtórzyłem czynność jeszcze dwa razy, publiczność szalała, poza Zenkiem, ktory uciekł się do gróźb karalnych, mówiąc co mi zrobi, jak mu puszczając orczyk linkę w linę nośną zaplączę. Było to bardzo barwne ale mrożące krew w żyłach, teksańska masakra piła mechaniczną to pikuś przy tym był, ale słuchać tego raczej nie chciałem... Taaa. Wziąłem deskę pod pachę, poszedłem do chałupki, zmieniłem parapet na boazerię i wróciłem na stok. Było cudnie i wspaniale, wszystko wychodziło pełna kontrola nad sytuacją. Następnego dnia oddałem sprzęt do wypożyczalni, pan stwierdził, że bardzo go szanowałem bo nawet [pół rysy nie ma. Odpowiedziałem nonszalancko, że sprzęt zawsze szanuję i czasem nawet mógłbym to przenieść na instruktora jakby jakiś się znalazł, ale wszyscy za chlebem do Zakopca pojechali. Natomiast wiem już jedno - buty do snowboardu są z a r ą b i s t e... (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 119
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Top użytkownicy w tym temacie

Zatem odstawiłem moje marzenia snowboardowe do następnego sezonu. Tymczasem ze śniegiem coraz gorzej się robiło, chłopaki nawet nie bardzo mogli wjechać ratrakiem boby zniszczyli wszystko, łopatami i sankami gołe miejsca śnieg nawozili. Krótka decyzja – jutro jedziemy na Słowację. Wyruszyliśmy dość późno niestety, bo lokalizacja chałupki jest taka, że aby się wydostać to trzeba czekać aż wyciąg ruszy, inaczej dużo łażenia na piechotę jest, a ze sprzętem to ciężko. Szybka decyzja – Oszczadnica, po słowackiej stronie Wielkej Raczy. Jedziemy i jedziemy, dotarliśmy do ostatniego punktu – Lalików, tak oni tez mają swoje Laliki. Jest fajnie o tyle, ze maja ładną architekturę drewnianą, robione jest to z głową, do tego na planie miejscowości świecą się lampki gdzie są wolne apartamenty i wisi gratisowy telefon. Ech, szkoda gadać. Pytamy zjeżdżających jak jest, mówią że do chrzanu. Po krótkiej naradzie – odpuszczamy sobie, myślimy o Rużomberoku ale późno już, zeszło na Besenową i termalne. Jak zwykle bajka, tylko tam temperatura wody podchodzi pod 40 stopni i wnętrze rozgrzewa. W drodze powrotnej mieliśmy zakupy zrobic ale już się nam nie chciało, tylko na stacji benzynowej dopadłem płytę kapeli Elan – mam słabość do słowackiego rocka Ponieważ był z nami Zdzichu to snuliśmy nostalgiczne wspomnienia, przed wjazdem na górę – zakładanie łańcuchów, parkowanie i piwo z wiśniówką przed zjazdem na nocleg. Kolejny dzień – coraz słabsze warunki, śnieg ciężki i mokry, do tego slalom pomiędzy płatami trawy. Potwory nico a nico nie chciały się zwlec, dopiero koło poludnia wypełzły z legowisk.Widać było, ze wszystko spływa. Decyzja – wracamy w sobotę, nie chce mi się w takich warunkach wjeżdżać parę razy z bambetlami – organizuję skuter śnieżny z przyczepą, wwozi dziadka i bagaże, co za ulga. Powrót normalny, zaczęła mi się podobać droga którą robią – Zwardoń – Żywiec znaczy, mają trochę do zrobienia jeszcze od Zwardonia i kawałek pomiędzy Milówką a Węgierską Górka, jak skończą to rewelacyjnie będzie. Taka jedna refleksja mnie naszła - kiedyś mieszkanie w tej chalupce bylo moim marzeniem, kurczę, stok tętnił życiem i wszystkim zależało, coby się do upadu najeździć. Minęło parę lat, obejrzało się kilka innych miejsc i Zwardoń wszedł we właściwa perspektywę - nie ma juz takich relacji międzyludzkich jak onegdaj, chłopaki będę musiały krzesełka założyc bo orczyk to juz żadna frajda jest. I na pewno jesli tam przyjedziemy to juz nie do tej chałupki tylko do Swojskich Klimatów, stamtąd poręczniej się ruszać jednak. I na tym w zasadzie kończą się wspomnienia z tego sezonu, ale c.d.n. :D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wynalazłem jeszcze jeden wykwit poetycki okołonarciarski, po kilku dniach w Szczyrku popełniony... Ostatni dzień nart, Na deskach podestu, W milczeniu, bez słów - Leżeliśmy na słońcu, Czas bałamutny, Żonglował chwilami Chropawe ciepło desek Pod palcami... I widok piękny - na dole Już dawno wiosna szalała. Trwaliśmy tak w półuśpieniu, Emocjonalnie zahibernowani, Nikomu sie nie chciało zmieniać Tego stanu a juz na pewno - Nie słowami, Ciag dalszy historia Dopisała, bo trzeba było na dół zjechać Razem ze słońcem. Prosto w wiosnę.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

po długiej walce sama ze sobą i z pewną taką nieśmiałością postanowiłam się odważyć i podzielić moimi pierwszymi narciarskimi i około wspomnieniami. Lat to było temu 21. Rodzice moi, a właściwie mama postanowili rozpocząć rodzinną naukę jazdy. Na nartach. Wśród znajomych byli jedni tacy, którzy już jeździli, jak się później okazało, całkiem nieźle, więc za ich namową zdecydowaliśmy się na Korbielów. Zaczęło się już latem od rezerwowania kwater. Wtedy było mniej różowo pod tym względem, bo ferie wszyscy mieli w jednym terminie, a kwater jak na lekarstwo. Po długich poszukiwaniach udało się znaleźć coś wolnego i w miarę taniego i jakoś udało nam się doczekać wytęsknionego lutego. Podróżowaliśmy naszą wysłużoną syrenką, mama, tata, ja, lat 12 i moja sześcioletnia siostra. Zima była wtedy sroga, a ogrzewanie w syrence jakoś nie bardzo chciało współpracować, więc podróż spędziłyśmy zawinięte szczelnie w jakieś sterty śpiworów, po drodze co i raz to zatrzymując się z powodu kontroli drogowej. Skontrolowali nam chyba wszystko, co się dało włącznie z zawartością bagażnika, ale rodzice chyba musieli modlić się skutecznie, bo jakoś żadna z kontroli nie wpadła na pomysł, żeby sprawdzić stan opon... każda była inna i ani jedna nie miała wystarczająco niezużytego bieżnika. Kontrole przeszliśmy więc ulgowo, ale za to na ostatnich już kilometrach, przy potwornie oblodzonej nawierzchni nadzialiśmy sie nad barierkę. Dobrze, że na barierce się skończyło, bo w dole szemrał wesoło górski potok... Szkody wyrządzone przez barierkę zostały naprawione w stopniu wystarczającym, aby pojechać dalej i jakoś do tego Korbielowa w środku nocy dotarliśmy i po kolejnych dwóch godzinach błądzenia udało nam się odnaleźć naszą gaździnę. Gaździna poprowadziła nas po niewykończonych schodach gdzieś na sam szczyt posesji i oczom naszym ukazał się apartament: w drzwiach na korytarz zasłonka, w sumie może z 8 metrów kwadratowych, składał się właściwie wyłącznie z ogromnego łóżka i odrobiny miejsca w jego nogach i było w nim dziwnie lodowato... Jak się okazało, gaździnie latem wydawało się, że do zimy zdąży wykończyć chałupę, ale nie zdążyła... co nie przeszkodziło jej w przyjęciu wczasowiczów :D W każdym razie noc spędziliśmy niezwykłą, za ogrzewanie służyły powieszone na ścianie dwa prodiże, a przez szpary w suficie można było oglądać gwiazdy. Dosłownie i nie w przenośni. Znajomi znaleźli się w uprzywilejowanej sytuacji, bo w ich pokoju była koza. Później było już normalnie. Udało nam sie znaleźć normalny pokój u normalnej gaździny, jeździliśmy na normalnej oślej łączce na normalnych drewnianych długaśnych deskach i normalnie spadaliśmy z orczyka :) I tak uparta mama zaszczepiła nam i sobie również miłość do dwóch desek, która trwa do dziś :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W słusznie minionych czasach, nie było tak łatwo stać się posiadaczem nart. Za tzw. wczesnego Gierka pojawiło się w sklepach trochę przyzwoitego sprzętu dość, niestety, kosztownego. W Lublinie, przy pryncypialnej ulicy mieścił się okazały "Dom Sportu", którego szefem był przemiły skądinąd pan, nazwijmy go "Panem K" Dla przyjaciół pełniłem wówczas rolę tzw. "Zaufanego konsultanta" więc Pan K już mnie rozróżniał w tłumie. Pewnego razu dobieraliśmy koleżance buty i nie potrafiła się ona zdecydować, czy to jest właśnie obiekt jej marzeń. Kiedy już dłuższą chwilę krążyła po sklepie w jednym bucie, Pan K zawołał na cały sklep: "Ależ droga Pani - jeśli nie jest Pani pewna czy dokonała właściwego wyboru, proszę wziąć buty do domu a jutro za nie zapłacić albo zwrócić" Na panienki - ekspedientki padł wyraźnie blady strach, ale widać Pan K wiedział co robi, bo koleżanka pospiesznie za buty zapłaciła. Innym razem postanowiłem sam sobie zanabyć nowe narty. Wybierałem coś około 205 cm, co wówczas było dość umiarkowaną długością. Pan K mówi do mnie: "Panie Marku, teraz wszyscy kupują kompakty" Ja na to od niechcenia: "Kompakty mają tylko jedną zaletę" Pan K, który na narciarstwie specjalnie się nie znał ale chciał wszystko wiedzieć o towarze, którym handlował, zaczął mnie o tą zaletę nagabywać. Więc ja na to: "Mieszczą się na półce w przedziale kolejowym" Pan K nie był pewien czy sobie z niego nie kpię, ale dusza prawdziwego handlowca zwyciężyła i podsumował "Pan to ma takie.. poczucie humoru!" W każdym razie, mimo różnicy wieku staliśmy się niemal przyjaciółmi i Pan K jeszcze nieraz mi w czymś pomógł, szczególnie, że im Gierek stawał się "późniejszy" tym w sklepach stawało się coraz marniej. Dziś "Domu Sportu" już nie ma, a Pan K zapewne już cieszy się prawdziwym handlem w lepszym świecie. Cieszę się, że chociaż na tym forum mogę mu oddać sprawiedliwość. :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wlochy po raz drugi znaczy. Motyw muzyczny - El Dupa, Bandziorno, link poniżej: http://www.speedysha.../473586753.html Zauroczeni oprzednim sezonem jedziemy w to samo miejsce. Dziecko w zeszłym sezonie bylo na obozie narciarskim we Włoszech z dzianym towarzystwem - game boye, najnowsze komórki i takie tam. Wróciło skruszone cokolwiek i postanowilo jechac z rodzicami. Ruszamy rano, nocleg w Czechach. Mikulov, zadupie nad granica austriacka, znaczy sklepy, kasyna i ekhem, no agencje towarzyskie. Ale hotel fajny, Rohaty Krokodyl się nazywa, trafił nam się pokój z zarąbistym tarasem i podgrzewana podłoga w łazience. Rano wstajemy, 70 km do Wiednia i od razu na autostradę. Lecimy dobrze aż do Cortina d'Ampezzo, pogoda marna, sniezyca non stop ale w tunelach odpocząć można od opadów. W Cortinie się gubimy, wyjeżdżamy na Wenecję i w barze przydrożnym dostaję mapę od gościa z wyjasnieniem, że trzeba jechać nie na Rocca Pietore tylko na Passo Pocol czy jakoś tak... Dojeżdżamy późnym wieczorem, kota piemoncka tym razem nie przyszła. Od rana - ski pasy na Marmoladzie i sioo w dół. Jak dla mnie było ze trzy dni tego jeżdżenia. Tego feralnego dnia wybraliśmy sie nie w strone Marmolady tylko w drugą, do Canazei bodajże. Trasy fajne, nawet dla nic nie umiejących sa piekne widokowe, zjazdy banalne. No i na takim prościutkim, banalnym zjeździe łapię krawędź niewłaściwą nartą. Łomot. Leżę sobe grzecznie, narty nawet nie wypięły, wstaje i słyszę cichy trzask w dolnej części kręgosłupa. Oho, pomyslałem, to kurdę chyba sobie zrobiłem nader dobrze. Taka wada organizmu, niestety, lekkie przemieszczenie w kręgosłupie, normalnie daje się stabiliować mięśniami i działa, chyba że czlowiek niefizjologicznie wstanie. I to niestety własnie zrobiłem. Podniosłem się znowu ale juz niestety po tej drugiej stronie. Do końca dnia dotrwałem ale wieczorem trzeba bylo zlec. Sprawa generalnie prosta jest, w Polsce mam fizykoterapeutę który dwoma zabiegami to ustawia i jest OK. Tutaj nikomu nie wytłumaczę, niestety, o co chodzi. Tabletki i nastepnego dnia na Sellę. W polowie niestety, zgięty wpół wycofuje się do domu. Jedna rzecz - kasę za karnet trzeba wycofać. Telefon do ubezpieczyciela _ cholera, nawet zadziałało, mówi że dottore w Rocca Pietore. jadę. Dottore cokolwiek kuma po angielsku, mówie obrazowo: aj łos raning dałn, ju noł, end it łos ze fatal moment łen aj fiks ze bad edż of maj ski end aj mejd pierdut! Aaaa, pierdut powtórzył uśmiechnięty dottore i chyba u sie spodobało. No to napisał mi pismo do wyciągów, że spajn is bad zainkasował 50 ojro i powiedział że ospedale. się zdziwiłem cokolwiek bo mi wyszło że on o preferencjach seksalnch się wypowiada, tymczasem z dalszej wypowiedzi wynikało że chodzi o szpital. No to wsiadam w samochód i jadę, znajduje to ospedale, nie powiem siostrzyczki jak marzenie, robie rozbiór pakje mnie na rentgena, szumi, robie ubiór i czekam. Przychodzi jakis dottore i mówi że repozyszyn of lumbar vertebra. Wiem że repozyszyn, dziękje i spadam do kas pod Marmoledę. Kasę zwracają lecę do chałupki, robie zakupy u Pani Teresy. Pani Teresa oczywiście nas poznala, prowadzilismy interesujące dialogi okołozakupowe. Reszta jest milczeniem, cholera. Natomiast droga powrotna piękna była, okazało się że jedyna pozycja w której nie boli mnie kręgosłup to ta za kierownicą. Znow Rohaty Krokodyl , kraj i fizykoterapeuta. I mocne postanowienie, że następnym razem się nie dam. Z rzeczy ciekawych po pierwsze - ubezpieczenie działa naprawdę. Po drugie - w Ornecie jest muzeum I wojny światowej i fajne armaty mają. Po trzecie - na pewno jeszcze raz tam pojadę... (cdn)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zakopanego nie odwiedzam już od lat, ale w kontekście kolejki do kolejki coś mi sie przypomniało. Stoimy już w cielętniku i oczywiście kręci się pełno cwaniaczków, próbujących się do kolejki wcisnąć. Ponieważ kolejka przesuwa się nadzwyczaj powoli, wspiąłem się na barierkę. Tymczasem pojawia się taki nieduży kolo w okularkach i próbuje się gdzieś przyżenić. Co chwilę wybucha gdzieś awantura w reakcji na te próby, ale kolo jest niezrażony. Kiedy awantura wybucha akurat na wprost mnie, spojrzałem na niego z góry i pytam od niechcenia "chcesz mieć szkła kontaktowe?" ( tak mi się powiedziało.) Kolo na chwilę zesztywniał i... znikł.:eek: A awantury go nie wystraszyły :D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No pora powspominać sobie sprzęt. Pierwsze narty pamiętam – to były Rysy2 w ciemnoczerwonym kolorze z wiązaniami też Kadra2. Znaczy ten typ wiązań to była taka linkosprężyna, biegnąca wokół podstawy buta i zapinana z przodu na wichajster mocowany haczykiem. Regulacji tegoż nie pamiętam, musiała być dobrze ustawiona bo nigdy, przy żadnym upadku narty nie wypinały ale też i nic sobie nie złamałem. Za to buty to gehenna, jakieś austriackie skorupy nieistniejącej już firmy Karcher czy jakoś tak Kupiłem go od jakiegoś znajomka którego już później nie spotkałem i mogę powiedzieć tylko tyle – może Bóg mu wybaczy tą transakcję bo ja, pomimo wielokrotnie podejmowanych prób – niestety, nie mogę do tej pory. Jakieś badziewie tuż nad kostkę i rypało nogi wzdłuż całej górnej krawędzi, po powrocie potrzeba było około trzech tygodni na wygojenie się nóg. Z sukcesów pierwszego sezonu głównym i najważniejszym było nauczenie się jazdy na orczyku. Styl jazdy był wypadkową pomiędzy wymaganiami stoku a unikaniem jątrzenia ran. Reszta jest milczeniem. Następny sezon był już bajkowy w porównaniu z pierwszym – udało się dopaść jakieś Epoxy z Szaflar, do tego wiązania Beta2 które jakoś tam działały, paski do przypinania nart żeby nie leciały wzdłuż stoku. Bety wypinały, paski trzymały, jak człowiek dobrze walnął to pięknie go te przypięte paskami narty po głowie biły. W Zwardoniu muldy do pasa, było gdzie i jak się uczyć. A i oczywiście buty. To wtedy wchodziły Kasprowe na licencji San Marco, były wąskie co prawda ale rypały tylko tylną część łydki, normalnie nie posiadałem się ze szczęścia bo wystarczał tydzień po powrocie na doprowadzenie się do jakiego takiego stanu. Naprawdę przyzwoite buty kupiłem sobie jeszcze później, to były Fabosy z Krosna ( Fabos robi dla Wos) znaczy robił bo już chyba przestał. Epoxy wymieniłem na nowsze, i zaczęło się robić nieomal normalnie. Oczywiście, Bety były cokolwiek niewygodne do zakładania i zdejmowanie ale działały mniej więcej należycie. To chyba wtedy zacząłem poznawać różnicę w klasie sprzętu. Pojechaliśmy sobie z ówczesnym kumplem z pracy Stefanem na majówkę na Kasprowy. Kwatera gdzieś w okolicach Kuźnic, za oknem potok szumiał, myśmy sobie gadali bo jak raz ojciec Stefana, stary Walczykiewicz to był ten gościu który Herbertowi posadę w melioracji załatwił i dzięki temu masa wierszy powstać mogła. Pogoda była piękna, kobitki zasuwały w miniówkach i T-shirtach, było na czym oczy zawiesić a słońce dawało nieprzytomnie wprost – i od góry i z odbicia od sniegu. Stefan miał wtedy jakiś model Dynamików, na jeden zjazd się zamieniliśmy i cokolwiek oniemialem – jakieś taki skrętne i łatwe w prowadzeniu. Z kolei na moich Stefan się wypieprzył ale głowy nie dam że to wina sprzętu bo jak raz przed nami jechało kilka takich w miniówkach i śledziliśmy je wzrokiem. Stefan być może odrobinę za długo. Skutki uboczne tego wyjazdu były dwa – po pierwsze jako rasowi faceci nie wzięliśmy żadnych kremów i po 3 dniach zdjęliśmy sobie skórę z całej twarzy. Mili koledzy z pracy przynosili nam jabłka i prosili żebyśmy wzięli je do ślicznych różowych pyszczków i na jakiś czas przylgnęła ksywka Prosiaczki. Po drugie – zacząłem się zastanawiać nad zakupem dobrego sprzętu. (CDN)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moje pierwsze metalki pochodziły z fabryki w Zakopanym ( jeszcze nie z Szaflar ) Ponieważ z klejami było widocznie krucho, blachy były nitowane. Długość 215 ( a nie ważyłem jeszcze tyle co teraz ) dzieki czemu były szybkie, jakkolwiek niezbyt skrętne. Był to jakiś drugi czy trzeci sezon, kiedy rodzinnie zajechaliśmy do Szczyrku t.zn. moja ówczesna lepsza połowa, ośmioletnia córeczka i ja. Zabralismy nawet dla niej motocyklowu kask ( taki troche mniejszy ) ale latorośł się zaparła i narazie kask nie był używany. Znalazłem jakis warsztat, w którym naostrzono mi krawedzie i ruszyliśmy na Skrzyczne. Na kaskadzie było niezłe lodowisko i poprzedniego dnia męczyłem się z nim jak wszyscy ale teraz - co za odmiana. Ja sobie pomyślę a narty już tam są. Dolatuję do esa, gdzie spora grupa czajników czai sie, jakby tu się zsunąć a ja cotam - full ahead! No i niestety, straciłem kontakt ze śniegiem, zrobiłem coś w rodzaju salta, a narta zabezpieczona smyczą zrobiła helikopter i przywaliła mi przez twarz. Wleciałem twarzą w śnieg między drzewami, leżę i czekam, kiedy troche przestanie boleć. Wreszcie uznałem, że lepiej nie będzie więc zaczynam się gramolić. Pierwsze co zobaczyłem, to gęsty szpaler butów narciarskich otaczajacych moją głowę. Potem usłyszałem zbiorowe OOOH! Widok musiał być imponujący, bo krawędź rozwaliła mi gogle i przecięła łuk brwiowy, co zaowocowało wielką czerwoną plamą na śniego. Kiedy już wstałem, ktoś zaoferował się poszukać mi narty ( która jednak urwała się ze smyczy ) paru co silniejszych proponowało zniesienie mnie do Jaworzyny, gdzie była dyżurka GOPR-u. Z tej usługi zrezygnowałem, bo bałem się powazniejszych kontuzji i sam pomaszerowałem z jedna nartą na dyżurkę. Dyżurny omotał mi głowę bandażem tak, że wyglądałem jakbym się zdeżył z lokomotywą i wysłał na dól kolejką do pogotowia. Wychodząc znalazłem swoją utraconą nartę, która mimo nitowania jednak się conieco skrzywiła od uderzenia o drzewo. Jadę w dół kolejką ( pierwszy raz w życiu ) zły, że zmarnowałem tak fajnie zaczynający się dzień a na dodatek jadący z dołu patrzą na mnie z taką żałością, że jestem jeszcze bardziej wściekły. Pani doktór na pogotowiu założyła trzy szwy, żebym nie stracił na urodzie po czym jakoś udało mi się wyprostować nartę. Następnego dnia zarządziłem, że po takim lodzie córcia ma jeździć w kasku. Mała burczała pod nosem "jak sobie stary łeb rozwalił to niech sam w kasku jeździ" ale postawiłem ultimatum - albo kask albo nie kupuje biletów i bunt ucichł. Rano stoimy w kolejce a za nami jakiś małolat drze się - "głupia - w kasku!" ale dostał od ( własnej ) matki kuksańca i zamknął się szczęśliwie. Okazało się jednak, że jeżdżenie w kasu jes bardzo szykowne i wszyscy jej tego kasku zazdrościli. Widać przypomniałem sobie o tej zazdrości, bo w tym roku ja także jeżdżę w kasku - a cotam! :o
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...
To i ja coś dodam od siebie. Miłe to dla mnie wspomnienie i może wam sie wyda troszke zabawne. Na początku lat 90-tych zapanowała straszliwa moda na fototapety. Wybór był jednak mocno ograniczony, i było zaledwie kilka "motywów". Jednym z nich była "rajska plaże" - złoty piasek, błekitny ocean i stercząca samotnie palma :) A po co o tym piszę...a no bo przeszło 13 lat temu (jak ten czas leci) przyjecahłem do Tylicza. To był mój drugi sezon narciarski. W Krynicy i w Tyliczu kupa śniegu. Przedzieram sie z wujkiem i jego córka przez zaspy śnieżne by dotrzec do kwatery. Po cięzkich bojach docieramy, gospodyni wita serdecznie, zaprasza na kwaterke, wprowadza po drewnianych schodkach na pęterko gdzie jest nasz pokój, otwiera drzwi... a nasze oczy widzą sterczacą palmę :). Tapeta była na całą ścianę..mówię wam wrażenie nieziemskie. Jakbyśmy momentalnie znależli się w innym świecie, tylkoo że ty masz na sobie czapę, puchowa kurtkę itp. Pamiętam, ze prawie się ze śmiechu położyliśmy. Następnego dnia wujek wytrzasnął skądś słomki i zawsze wieczorem po powrocie z nart, dla jaj i zabawy studziliśmy herbatkę i sączyliśmy ją sobie przy rajskiej palmie. Na koniec pobytu, ubraliśmy sie w caly narciarski osprzęt i trzasnęliśmy sobie zdjęcie na tle plaży. Niestety nie mam tego zdjęcia :( ... szkoda. Ale wspomnienie zostanie na zawsze :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ponieważ znalazłem gorącą licytację, kto jaki i za ile kask zanabył, przypomniało mi się takie zdarzenie, dość luźno z kaskami związane ( w każdym razie, musiałby to być kask zupełnie odmiennej konstrukcji ) Jakoś tak pod wiosnę wpadłem do Karpacza i wyjechałem krzesełkiem na Kopę. Miotło ostro, więc zaglądnąłem do knajpki a tam jakiś kolo z dwoma panienkami zagaduje: "Cześć, dobrze że Cię widzę, pomożesz mi panienki przeholować do Strzechy". Kolesia sobie nie kojażę, ale skoro twierdzi, że jest znajomkiem to niech mu będzie. Na nartach ma się sporo znajomych, o których w najlepszym razie wiadomo, jak mają na imię, a i to nie zawsze. Więc każdy z nas bierze jedną panienkę na hol i w drogę. Po chwili znikamy sobie z oczu, ale nawigacja jest moją drugą naturą, więc jakoś nie błądzę. Wiatr, oczywiście, w oczy ( jak to biednemu ) Dochodzimu do miejsca, gdzie szlak zaczyna się obniżać więc walę narty w śnieg i przymierzam się do ich przypinania ( W tych czasach nie było to żadne klik - klik ) Panienka w krzyk ( bo normalnego głosu i tak nie było słychać ) "Co Pan robi!". "Jak to co - chyba widać?". "Ja za nic nie przypnę nart". Trochę byłem zdziwiony, bo w tym miejscu żednej stromizny nie było i robie tylko zdziwioną minę. Panienka na to: "Jakby Pan widział, jakiego koloru jest moja pupa, to nie robiłby Pan min!". No i tu wspomnienie mi się z licytacją skojażyło, tylko jak musiałby być skonstruowany stosowny do sytuacji kask? :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiadomo przecie jaka kolorystyka wchodzila by w gre :mad: :wszystkie kolory teczy!!! Przy roznych barwach oswietlenia spektrum widzialne strumienia swiatla nie zalamuje sie identycznie...wiec:trzeba bylo diagnozowac(ja bym przynajmniej tak zrobil) :D:D Co do pytania (Whitewhale'a) Z tym kaskiem to jest nie lada problem,bo ubieranie sie na cebulke by oslonic tylna czesc ciala jest juz nie modne(tyle teraz odziezy oddychajacej!!!) i malo skuteczne. Jakby ktos wymyslil cos naprawde wygodnego i spelniajacego normy-posiadanie atestow to mysle ,ze Nagroda Nobla murowana !!! Pozdrowienia dla wszystkich tych dla ktorych nawigacja jest druga natura :) Ja to sie czasem gubie,i nogi mi sie rozjezdzaja :mad:
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...
a znalaazlem gdzies takie foto nie potrafie duzo o nim powiedziec ale gdzies rodzice na nartach byli pewnie kilka dekad temu Dołączona grafika komu z was takie obrazki nie sa obce? moja mama na wyciagu:D Dołączona grafika Dołączona grafika Dołączona grafika Kadra skoczkow narciarskich ze dechy takie dlugie? Dołączona grafika :D e skomentujcie cos:) albo powiedzicie jak sie na takiem mega wyciogu jezdzilo:D pewnie keidys to i tak byla radosc ze jest wyciag a nie wejscie o wlasnych silach:D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

komu z was takie obrazki nie sa obce? moja mama na wyciagu:D Kadra skoczkow narciarskich ze dechy takie dlugie?:D e skomentujcie cos:) albo powiedzicie jak sie na takiem mega wyciogu jezdzilo:D pewnie keidys to i tak byla radosc ze jest wyciag a nie wejscie o wlasnych silach:D

Cześć! Ech łza się w oku kręci. :P Jeśli chodzi o długość nart, to w okresie z tych fotek (wiązania typu kandahar) "obowiązywała" długość od ziemi do granicy dłoni i palców, choć nowe prądy mówiły do nadgarstka. :D A na wyrwiłapce jeździło się przy pomocy tak zwanego klucza. Mógł być metalowy lub drewniany. Drewniany to była listwa powiedzmy 30 cm x 3 cm x 3 cm z naciętym poprzecznie wgłębieniem na jednym końcu o szerokości nieco większej od grubości liny. Lina nie miała żadnych podpór. Stawało się przy dolnej "stacji", łapało jedną ręką (najlepiej odzianą w roboczą rękawicę) linę, A drugą zakładało klucz, w pierwszej chwili prostopadle do liny by weszła ona w wycięcie. po chwili całe obciążenie przenosiło się na klucz, który blokował się na linie. Przed wypięciem należało podciągnąć się wolną ręką znowu łapiąc nią linę i zwolnić klucz po ustawieniu go prostopadle do liny. Klucz zwykle miał jakąś pętlę do trzymania, nieraz gumową, która trochę łagodziła szarpnięcie. A nieraz długą z linki, dookoła pasa. W razie wywrotki, delikwent był ciągnięty po śniegu do momentu, aż obsługa wyłączyła wyciąg.:eek:. Wieczorem bardziej niż nogi bolały ręce i bark:). Ale sie rozpisałem. :D. Trochę trudno to wytłumaczyć, to trzeba było zobaczyć!!! :D Pozdrowienia dla mamy!!! :) Tadek. PS. Trudno z całą pewnością to stwierdzić, ale to okres trochę późniejszy, bo oprócz nart z kandaharami (narty skrajne), to 2 i 3 od lewej mają wiązania beta (chyba). Dlatego są zdecydowanie krótsze od zasad opisanych na początku postu. :D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

no mi ciezko powiedziec co to za okres:) jutro moze spytam bo teraz dom juz moj spi. Wiem ze początki byly na drewnianych nartach , wiązaniami na rzemyki, podchodzeniem i jezdzie po tym co bylo. Zdjec z tamtego okresu ani mama ani tatko nie posiadaja chyba;/ Taka podroz wyrwilapka to slyszlaem ze niezla przygoda byla, szczegolnie ze ponoc mozna bylo sie troche ubrudzic?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cześć! Ech łza się w oku kręci. :P ... A na wyrwiłapce jeździło się przy pomocy tak zwanego klucza. Mógł być metalowy lub drewniany. Drewniany to była listwa powiedzmy 30 cm x 3 cm x 3 cm z naciętym poprzecznie wgłębieniem na jednym końcu o szerokości nieco większej od grubości liny. Lina nie miała żadnych podpór. Stawało się przy dolnej "stacji", łapało jedną ręką (najlepiej odzianą w roboczą rękawicę) linę, A drugą zakładało klucz, w pierwszej chwili prostopadle do liny by weszła ona w wycięcie. po chwili całe obciążenie przenosiło się na klucz, który blokował się na linie. Przed wypięciem należało podciągnąć się wolną ręką znowu łapiąc nią linę i zwolnić klucz po ustawieniu go prostopadle do liny. Klucz zwykle miał jakąś pętlę do trzymania, nieraz gumową, która trochę łagodziła szarpnięcie. A nieraz długą z linki, dookoła pasa. W razie wywrotki, delikwent był ciągnięty po śniegu do momentu, aż obsługa wyłączyła wyciąg.:eek:. Wieczorem bardziej niż nogi bolały ręce i bark:). ...

Oooo, Ja pamiętam moje pierwsze spotkania z wyrwirączką na stoku w Wieżycy. Generalnie to używało się kompletu rękawic roboczych bowiem w zależności którym wyciągiem się wjeżdżało trzeba było się chwytac liny albo lewą albo prawą ręką, więc jedna rękawica to było za mało:eek:. Co do wyciągania do góry delikwenta, sorry narciarza aż do wyłączenia wyciągu przez obsługę, to pamietam że właśnie tam w Wieżycy były tuż przed końcem takie wyłączniki krańcowe coś podobnego jak włączniki czasu na zawodach alpejskich. Problem w tym że jak obsługa już uwidziała że narciarz(rka) wydostała się z potrzasku, zdało się słyszeć głośne "UUUUWAAAGAAA!!!" i włączano wyciąg. Niestety ten któren ponownie nie złapał się liny wylatywał do przodu jak z katapulty, stąd właśnie wyrwirączka. Zdarzało się że pokotem leżała połowa osób (albo i więcej) korzystających w tym czasie z wyciągu. Acha, niemal obowiązkowym wyposażeniem było posiadanie albo paska od spodni albo szerokiej gumy zakładanej na ramię by wsunąć tam właśnie przyrząd do wpinania się w linę. Poza tym te drewniane bardzo często łamały się w miejscu wycięcia w które wsuwało się w linę. Metalowe sie nie łamały ale za to skuteczniej zakleszczały:rolleyes:. P.S. Co do jazdy takimi wyciągami to dodam jeszcze iż w związku z tym że lina biegła bez żadnych podpór, były z tym nie lada wygibasy (mimowolne ćwiczenia przed zjazdem) związane z nierównościami terenu. Gdy lina szła wysoko (czasem, zwłaszcza dzieci wisiały na linie) to się człek rozciągał ale bywało że szła tuż przy ziemi (śniegu) i wtedy trzeba było się mocno schylić:eek:. P.S.2. Skistopy jak ktoś miał przy wiązaniach to był doprawdy GOŚĆ !!!, z reguły stosowało się paski przypinane do łydki hehehehe, przy glebowaniu narty jak się odpinały to bywało, latały nad głową jak maczety. P.S.3. Krzesełko pojedyncze to był już nie lada "superkomfort";).

szczegolnie ze ponoc mozna bylo sie troche ubrudzic?

Żeby tylko pobrudzić, najczęściej to kurtka była oprócz tego ze w smarze to jeszcze podziurawiona i poszarpana na spodzie przedramienia i pod pachami.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...